Ostatnia rola

Rok 1957. Beverly Aadland jest młodą, 15-letnią dziewczyną, która za namową matki decyduje się działać w szołbiznesie jako aktorka, tancerka i/lub piosenkarka. Podczas zdjęć próbnych zwraca uwagę podstarzałego gwiazdora Hollywood, Errola Flynna. Między nimi dochodzi do zbliżenia i zostają kochankami.

ostatnia_rola2

Duet reżyserski Richard Glatzer i Wash Westmoreland tym razem postanowili opowiedzieć prawdziwą historie dziewczyny, która przedwcześnie została gwiazdką. Twórcy skupiają się na najważniejszym aspekcie, czyli na postaci Beverly – młodej, naiwnej i szczerej dziewczyny, brutalnie przeżartej i wyplutej przez ambicję swojej matki oraz jej miłości do gwiazdora o reputacji playboya. Pozornie jest to opowieść jakich wiele, jednak twórcy skrupulatnie zwracają uwagę na realia epoki – końcówkę lat 50., czasy przepychu i gwiazdorstwa (rezydencja Flynna oraz jego jacht robią duże wrażenie), jednak media pozostały takie same – ganiające za sensacją i skandalem. Wszystko to zmierza w oczywistym kierunku, jednak mimo to film ogląda się z zaciekawieniem.

ostatnia_rola3

Jest to przede wszystkim zasługa dobrego aktorstwa. Całą swoja uwagę skupia czarujący Kevin Kline. Flynn w jego interpretacji to ktoś więcej niż tylko podrywacz i przebrzmiały gwiazdor. Aktorowi udaje się stworzyć portret zakochanego mężczyzny, który traci głowę dla nastolatki. Ale czy mogło być inaczej, jeśli dziewczyna ma aparycję Dakoty Fanning? Wyładniała dziewczyna odkąd widziałem ją po raz ostatni. Teraz jest piękną kobietą i tutaj to widać – przebojowa dziewucha, która odkrywa miłość (oraz seks) i po jej stracie nie potrafi się odnaleźć. i tutaj pojawia się 3 wierzchołek trójkąta, czyli ambitna matka (niezawodna Susan Sarandon), która dla kariery córki jest w stanie poświęcić swojego męża, pracę i szczęście. Ten trójkąt aktorski gra bez fałszu i celnie trafia w punkt.

ostatnia_rola1

Osoby spodziewające się stricte biograficznego kina mogą poczuć się rozczarowani, gdyż nie jest to opowieść o Flynnie. Ale pozostaje to interesującą propozycją od twórców „Still Alice”.

7/10

Radosław Ostrowski

Klub dla wybrańców

Elity, ach te elity. Ludzie światli, inteligentni i mający spore wpływy – znajomości i finanse. Gdzie można spotkać takich ludzi, poza środowiskiem politycznym, ekonomicznym i społecznym? Oczywiście, na wyższych uczelniach takich jak Cambridge, Oxford czy Uniwersytet Warszawski 😉 Z tym ostatnim może przesadziłem, ale jaki kraj taka elita. Wróćmy do Oksfordu – właśnie tam spotykamy dwóch chłopaków, Alistaira Ryle’a oraz Milesa Richardsa. Obydwaj panowie zostają członkami elitarnego The Riot Club, który skupia najmądrzejszych i najodważniejszych studentów, a imprezy inicjacyjne przechodziły do legend.

riot_club1

Luźna historię tego klubu (naprawdę nie nazywał się Riot Club, tylko Bullington Club) postanowiła opowiedzieć duńska reżyserka Lone Scherfig, która po sukcesach w swoim kraju („Włoski dla początkujących”, „Wilbur chce się zabić”) przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Na początku film możemy traktować jako historię hedonistycznych studentów, który postanawiają po raz ostatni zaszaleć. Wydaje się to całkiem niezłą komedię – etapy inicjacji mają w sobie coś z wygłupu (polanie się winem, odpowiadanie na pytania i popijanie alkoholu z… prezerwatywy), a humor jest dość rubaszny. Jednak niewinne zabawy i wygłupy mijają, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego – kolacji w knajpie na obrzeżach miasta. Zazwyczaj takie imprezy kończyły się ostrą popijawą, demolką miejsca oraz seksem. Wtedy widzimy prawdziwą twarz chłopaków – ludzi uważających się za bezkarnych i myślących, że za pieniądze można wszystko załatwić (nieudana próba zamówienia prostytutki) oraz gardzący ludźmi z niższej pozycji społecznej. Alkohol się leje, hamulce puszczają i wtedy zdaje się poważny test dojrzałości. Problem w tym, ze wnioski serwowane przez panią reżyser (elita jest moralnie zdegenerowana, wszystko można załatwić za forsę) nie jest dla mnie niczym nowym, jednak w kulminacji emocje są tak mocne, że nie da się przejść obojętnie.

riot_club2

Ale „Klub…” potrafi skupić uwagę dzięki świetnym, młodym aktorom. Najbardziej błyszczą grający na kontraście Sam Claflin (Alistair) oraz Max Irons (Miles). Obydwaj są zafascynowani klubem Riota, jednak mocno się różnią. Ten pierwszy niemal całkowicie się angażuje, idąc po bandzie, o tyle ten drugi ma dość silny kręgosłup moralny, poddany testowi. Obydwaj płacą za to swoją cenę. Właściwie każdy członek klubu stanowi barwną postać (z wybornym Freddie Foxem jako prezesem), z którą na początku możemy sympatyzować, ale ta sympatia trwa do czasu. Kontrastem dla nich są panie, które jako jedyne stają się postaciami z wyraźnymi zasadami (tu błyszczy Holliday Granger jako Lauren, dziewczyna Milesa).

riot_club3

Nie brakuje tutaj cierpkiego oraz ironicznego humoru, jednak „Klub…” to mocny dramat z dość przewrotnym finałem. Udana obserwacja współczesnych elit, chociaż tylko brytyjskich. A może się mylę?

7/10

Radosław Ostrowski

Serce, serduszko

Jesteśmy na Bieszczadach w bidulu, gdzie trafia wyglądająca jak kosmitka Kordula, by podjąć tam pracę. I to właśnie tam poznaje Maszeńkę – młoda dziewczynkę, która marzy o zostaniu baletnicą. Wskutek dość niefortunnego zbiegu okoliczności, obie panie uciekają i wyruszają na egzamin do Gdyni. W ślad za nimi rusza policja oraz ojciec dziewczynki, który jest nałogowym alkoholikiem.

serce_serduszko2

Jan Jakub Kolski ostatnio próbował pójść w kino gatunkowe, jednak „Zabić bobra” było porażką. Jego nowe kino jest produkcją familijną oraz kinem drogi, w którym zdarzy się wszystko, z czego znamy tego typu produkcje – podróż staje się okazją do weryfikacji swojego życia, relacja ulega dynamice i dojdzie po poważnych zmian. Wydaje się to tak kliszowe, że już bardziej się nie da? Jednak reżyser nie unika schematów, jednak stara się je ubarwić i unika jak ognia jednoznaczności oraz prostych odpowiedzi. W dodatku łagodzi to bardzo ciepłym humorem (rysowane wstawki Maszeńki – proste i kolorowe, ale rozbrajające), barwnymi ujęciami okolicy oraz barwnymi postaciami drugoplanowymi, dzięki czemu film ogląda się całkiem nieźle. Może zakończenie wielu może odstraszyć (piosenka finałowa), jednak to jest jedyna poważna wada, a kilka pomysłów pozytywnie zaskakuje (taneczny pojedynek Maszeńki z chłopakiem breakdancerem – nieźle zmontowane).

serce_serduszko1

Kolski nie tylko zgrabnie bawi się konwencją, ale tez aktorzy wczuli się w swoje postacie. Świetnie wypadła Julia Kijowska – Kordula w jej wykonaniu to buntowniczka, nie potrafiąca nigdzie zagrać miejsca na dłużej. W dodatku lubi tatuaże i słucha metalu, ale o wszystko jest maską, pod którą ukrywa się wrażliwa i samotna kobieta. Swój wizerunek przełamuje też Marcin Dorociński w roli ojca Maszeńki, alkoholika i jest wiarygodny. Podobną niespodzianka jest Borys Szyc, który przypomina się z dobrej strony jako… ksiądz, który jest otwarty wobec swoich parafian wykorzystując nowoczesne wynalazki (jego nawijka na videoblogu – perełka) i jest obdziergany Matkami Boskimi na swoim ciele. Jednak wszyscy oni bledną wobec debiutującej Marysi Blendzi grającej typową postać dla Kolskiego – nadwrażliwą istotę, która widzi więcej niż reszta i jest dojrzalsza od wszystkich. Naturalna, szczera i urocza, kradnie ten film. Jeśli będzie chciała iść dalej ta drogą, to będę czekał na jej następne role.

serce_serduszko3

Jan Jakub Kolski powoli wraca do dobrej formy i mam nadzieję, że następny film będzie lepszy od „Serca, serduszka”. To pogodne, łagodne i ciepłe kino – może i nie zaskakuje, ale po nim poczułem się lepiej. A to i tak sporo.

serce_serduszko4

6,5/10

Radosław Ostrowski

Blog Roku 2014

socialImgUn

Od wczoraj już można głosować na ten blog w Kategorii Literackie i Kulturalne o miano bloga roku 2014. Żeby wesprzeć mnie trzeba wysłać SMS-a o treści oraz na numer taki jaki jest podany na tym zdjęciu. Na zagłosowanie macie czas do 10 lutego do godziny 12. Dochód z SMS-ów (koszt: 1,23 zł) zostanie przeznaczony dla Fundacji Dzieci Niczyje. Liczę na wasze wsparcie i z góry dziękuję.

Moja rocznica

Dziś mija równo rok odkąd ruszył ten blog. Jak się okazało, ku mojemu zaskoczeniu, jest kilka (tysięcy) osób, które jednak chcą czytać moje teksty, które nie uważam za jakieś niesamowicie wow czy świetnie. Nie spodziewałem się takiego odbioru i nie jest to żadne wazeliniarstwo czy schlebianie. Ale chcę wam podziękować, bo bez was ten blog by nie istniał. Nie oszukujmy się, pisze się bloga dla ludzi, a nie dla siebie. Mam też małą nadzieję, że będzie nas jeszcze więcej i ze pisanie dalej będzie dla mnie przyjemnością, z którą nadal będę się dzielił.

Wiem, że na życzenia noworoczne jest ździebko za późno. Jednak i tak chce wam życzyć, żeby rok 2014, który już jest od paru dni był równie udany (a nawet jeszcze lepszy) od 2013. Żeby był on równie bogaty muzycznie i filmowo jak poprzedni, żeby nadal wam się wiodło jak teraz (a nawet lepiej). A teraz najważniejsze – kochajcie się i trzymajcie się razem. Więcej nie będę się rozpisywał, bo i nie ma specjalnie po co.

Do życzeń dołączam jeden z największych hitów roku 2013:

Dobry (?) początek.

Pierwszy wpis jest najtrudniejszy. Zwłaszcza dla początkującego blogera, któremu wydaje się, że wie jak zacząć. Może najlepiej zacząć od zwykłego przedstawienia się? Brzmi to dość banalnie i jest oklepane, ale postaram się.

Na imię mam Radosław i to wam powinno wystarczyć, gdyż więcej swoich danych (nazwisko, adres, telefon, mail) jest tajemnicą państwową i za nic ich nie ujawnię. Blog mój ma być (czy będzie, to się okaże) wyrazem mojej pasji, która towarzyszy mi od dłuższego czasu. A imię jej brzmi kino, ma też swoje drugie imię – muzyka. Połączenie jednego z drugim wydaje się dość niepewne jak skok Felixa Baumgartnera, ale mam nadzieję, że nie zanudzę was. Choć patrząc na dość rozwlekłym początek, parę osób już zmiękło i pewnie ma dość tego bełkotu.

Bez zbędnych ceregieli więc przejdę do meritum. Bloga czas zacząć, choć widać, że to pierwszy raz.