Tytułowe Złote dziecko to pochodzący z Tybetu chłopiec, mający ocalić świat. Jednak zostaje on porwany przez tajemniczego Sardo Numpsy’ego, by został zgładzony. Problem w tym, że chłopiec nie jest w stanie ulec siłom zła, nawet jeśli jest przez nich otoczony. Uratować go może tylko Wybraniec. Ma nim być amerykański działacz społeczny, Chandler Jarrell, specjalizujący się w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Problem w tym, że nie wierzy w całą tą historię oraz nadprzyrodzone moce.
Michael Ritchie jako reżyser specjalizował się w komediach oraz okraszonym humorem kinie sportowym. „Złote dziecko” ma być w założeniu hybrydą komedii, kryminału z elementami fantasy, czyli troszkę inny rewir. Sama historia wydaje się być prosta i balansująca między komedią a dramatem. Na papierze wydaje się wszystko działać, a sam początek (świetnie zrobiona scena porwania) obiecuje wielką przygodę. Niestety, coś poszło nie tak. intryga jest w zasadzie pozbawiona pazura, a przejście między scenami sprawia wrażenie gwałtownego. Zupełnie jakby parę scen zostało wyciętych, by zmieścić się w czasie. Tak samo rozmach ucinany przez zdjęcia, a dokładniej format obrazu jakby to był film telewizyjny (bardzo wąski 4:3). Antagonista nie ma zbyt wiele czasu na ekranie i brzmi jak wielu innych tego typu postaci (zmarnowany talent Charlesa Dance’a), sceny akcji są szybko ucinane, co pozbawia ich czytelności. Same elementy fantastyczne w zderzeniu z komedią wywołują silny zgrzyt, jakby jednego było za mało, drugiego za dużo i w dodatku nietrafionego.
Nie oznacza to jednak, że „Złote dziecko” to pełny niewypał. Ma kilka autentycznie zabawnych momentów (próba przemycenia sztyletu na lotnisku czy sen bohatera, gdzie mierzy się z antagonistą w formie telewizyjnego show), efekty specjalne nadal trzymają wysoki poziom, zaś scena zdobycia sztyletu potrafi trzymać w napięciu. Jednak kompletnie o „Złotym dziecku” bym zapomniał, gdyby nie świetny Eddie Murphy. W roli bardzo zdystansowanego do sprawy Jarrella autentycznie bawi, podnosząc całość na odrobinę wyższym poziomie. Kiedy on się pojawia na ekranie, robi się ciekawie oraz ogląda się to z przyjemnością. Jak go nie ma, film się robi nudny i pozbawiony duszy.
Strasznie zmieszany się czuje. „Złote dziecko” to pierwsza artystyczna wtopa w dorobku Eddie’ego Murphy’ego (w jednym z wywiadów nazwał film „kupą gówna”), lecz sama opowieść nie porywa. Brakuje tutaj lepszego, bardziej rozwiniętego scenariusza oraz wyrazistszych aktorów na dalszym planie. Z tego złota nie dało się stworzyć.
6/10
Radosław Ostrowski