Nie będę raczej oryginalny, jeśli powiem, iż przełom wieków był najlepszym okresem w dorobku reżysera Jacka Bromskiego. Ten twórca stał się najbardziej kojarzony z komedii mieszających wątki obyczajowe z odrobiną sensacji. Takie było sielankowo-sielskie „U Pana Boga za piecem” (teraz powstaje część czwarta – przynajmniej o dwie za dużo) i stojące w pewnej stylistycznej kontrze „To ja, złodziej”, którego nie widziałem od bardzo dawna. Postanowiłem go sobie odświeżyć i… mam dość mieszane uczucia.
Akcja skupia się w tej „brudniejszej” części Warszawy roku 1999, zaś bohaterami jest dwójka gówniarzy. Pierwszy, „Jajo” (Jan Urbański) ma smykałkę do komputerów, co wykorzystuje do… kradzieży radia samochodowego i włamywania się do aut. Pomaga mu młodszy kumpel, „Pyza” (Zbigniew Dunin-Kozicki), z którym dzieli się zyskami. Obaj pochodzą z rodzin – nie bójmy się użyć tego słowa – patologicznych. U pierwszego rodzice chodzą narąbani niczym Messerschmitt, matka drugiego, no, eeee, udziela się społecznie. „Jajo” ma pewien plan na swoją przyszłość: wykorzystać swoje złodziejskie umiejętności i zostać członkiem gangu niejakiego Maxa (Maciej Kozłowski). Aby to zrobić, kradnie auto znajdujące się na celowniku gangsterów. To jednak wywoła dość zaskakujące konsekwencje.
Reżyser zderza tutaj elementy znane z kina tego okresu, czyli obraz nędzy i beznadziei zmieszany z wizją łatwej kasy, zdobywanej „na skróty” w nie do końca legalny sposób. Ta drugie wydaje się być jedyną szansą dla wyrwania się z tej biedoty, w świecie zawodzących autorytetów lub pozbawionych swojej siły przebicia. Co samo w sobie mogłoby wybrzmieć naprawdę mocno, ALE… Bromski próbuje prowadzić narrację niczym Stanisław Bareja. Czyli jest główny wątek oraz masa takich drobnych scenek, pełnych różnych anegdotek oraz dialogów ocierających się o błyskotliwość. Czy to rozmowa dwóch gangsterów o życiu za granicą, poszukiwaniu swojej bezpiecznej przystani, relacja między kasjerką w markecie a ochroniarzem czy – absolutnie cudowna – historia walki bokserskiej. Sama mieszanka w sobie nie jest niczym złym, tylko to się gryzie tonalnie. Gdzieś Bromskiemu zabrakło tutaj balansu, bo ani dramat tu nie działa (fakt, że sami rodzicie obu bohaterów po prostu są ledwo zarysowanymi kliszami), humoru jest za dużo, by potraktować sprawę poważnie, zaś zakończenie nie dało do końca satysfakcji.
Z drugiej jednak „To ja, złodziej” ma w sobie pewien klimat i urok. W tle przygrywają numery zespołu Dżem, wszystko jest cholernie dobrze sfotografowane przez nieodżałowanego Witolda Adamka, dialogi są świetne, nawet dźwięk i montaż są porządne. Technicznie nie ma się do czego przyczepić. Młodzi aktorzy, będący debiutantami grają solidnie i są wiarygodni. Ale szoł kradną zaprawieni weterani: nieważne, czy mówimy o duecie Jan Frycz/Krzysztof Globisz (Cygan i Gomez – nie ten z „Gothica”), cudownej Krystynie Feldman (świętojebliwa, choć zadziorna babcia) czy rewelacyjnym Januszu Gajosie (Roman Wyskocz, właściciel warsztatu samochodowego, gdzie pracuje Jajo). Tu jest mięsko, czyniące ten film o wiele strawniejszym.
Ten film nie do końca może się zdecydować, czym chce być. Więc Bromski łapie tu kilka srok za ogon i w efekcie dostajemy film nie do końca sprawnie pokazujący ówczesną rzeczywistość. Z drugiej strony jest tu tyle dobra (dialogi, aktorstwo, nawet epizodów), że „To ja, złodziej” staje się interesującym kawałkiem kina. Pełnym niedoskonałości, lecz nie marnującym aż tak bardzo czasu.
6,5/10
Radosław Ostrowski