To ja, złodziej

Nie będę raczej oryginalny, jeśli powiem, iż przełom wieków był najlepszym okresem w dorobku reżysera Jacka Bromskiego. Ten twórca stał się najbardziej kojarzony z komedii mieszających wątki obyczajowe z odrobiną sensacji. Takie było sielankowo-sielskie „U Pana Boga za piecem” (teraz powstaje część czwarta – przynajmniej o dwie za dużo) i stojące w pewnej stylistycznej kontrze „To ja, złodziej”, którego nie widziałem od bardzo dawna. Postanowiłem go sobie odświeżyć i… mam dość mieszane uczucia.

to ja zlodziej1

Akcja skupia się w tej „brudniejszej” części Warszawy roku 1999, zaś bohaterami jest dwójka gówniarzy. Pierwszy, „Jajo” (Jan Urbański) ma smykałkę do komputerów, co wykorzystuje do… kradzieży radia samochodowego i włamywania się do aut. Pomaga mu młodszy kumpel, „Pyza” (Zbigniew Dunin-Kozicki), z którym dzieli się zyskami. Obaj pochodzą z rodzin – nie bójmy się użyć tego słowa – patologicznych. U pierwszego rodzice chodzą narąbani niczym Messerschmitt, matka drugiego, no, eeee, udziela się społecznie. „Jajo” ma pewien plan na swoją przyszłość: wykorzystać swoje złodziejskie umiejętności i zostać członkiem gangu niejakiego Maxa (Maciej Kozłowski). Aby to zrobić, kradnie auto znajdujące się na celowniku gangsterów. To jednak wywoła dość zaskakujące konsekwencje.

to ja zlodziej2

Reżyser zderza tutaj elementy znane z kina tego okresu, czyli obraz nędzy i beznadziei zmieszany z wizją łatwej kasy, zdobywanej „na skróty” w nie do końca legalny sposób. Ta drugie wydaje się być jedyną szansą dla wyrwania się z tej biedoty, w świecie zawodzących autorytetów lub pozbawionych swojej siły przebicia. Co samo w sobie mogłoby wybrzmieć naprawdę mocno, ALE… Bromski próbuje prowadzić narrację niczym Stanisław Bareja. Czyli jest główny wątek oraz masa takich drobnych scenek, pełnych różnych anegdotek oraz dialogów ocierających się o błyskotliwość. Czy to rozmowa dwóch gangsterów o życiu za granicą, poszukiwaniu swojej bezpiecznej przystani, relacja między kasjerką w markecie a ochroniarzem czy – absolutnie cudowna – historia walki bokserskiej. Sama mieszanka w sobie nie jest niczym złym, tylko to się gryzie tonalnie. Gdzieś Bromskiemu zabrakło tutaj balansu, bo ani dramat tu nie działa (fakt, że sami rodzicie obu bohaterów po prostu są ledwo zarysowanymi kliszami), humoru jest za dużo, by potraktować sprawę poważnie, zaś zakończenie nie dało do końca satysfakcji.

to ja zlodziej3

Z drugiej jednak „To ja, złodziej” ma w sobie pewien klimat i urok. W tle przygrywają numery zespołu Dżem, wszystko jest cholernie dobrze sfotografowane przez nieodżałowanego Witolda Adamka, dialogi są świetne, nawet dźwięk i montaż są porządne. Technicznie nie ma się do czego przyczepić. Młodzi aktorzy, będący debiutantami grają solidnie i są wiarygodni. Ale szoł kradną zaprawieni weterani: nieważne, czy mówimy o duecie Jan Frycz/Krzysztof Globisz (Cygan i Gomez – nie ten z „Gothica”), cudownej Krystynie Feldman (świętojebliwa, choć zadziorna babcia) czy rewelacyjnym Januszu Gajosie (Roman Wyskocz, właściciel warsztatu samochodowego, gdzie pracuje Jajo). Tu jest mięsko, czyniące ten film o wiele strawniejszym.

to ja zlodziej4

Ten film nie do końca może się zdecydować, czym chce być. Więc Bromski łapie tu kilka srok za ogon i w efekcie dostajemy film nie do końca sprawnie pokazujący ówczesną rzeczywistość. Z drugiej strony jest tu tyle dobra (dialogi, aktorstwo, nawet epizodów), że „To ja, złodziej” staje się interesującym kawałkiem kina. Pełnym niedoskonałości, lecz nie marnującym aż tak bardzo czasu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Air Force One

Chyba żaden film akcji nie miał aż takiego wpływu na ten gatunek jak „Szklana pułapka” w reżyserii Johna McTiernana. Osadzenie akcji w jednej, zamkniętej przestrzeni, kompetentny protagonista z twardymi pięściami, inteligentny przeciwnik ze swoją armią. Mieli już klony tego filmu dziejące się na statku („Liberator”), w autobusie („Speed”), a nawet w Białym Domu („Olimp w ogniu”). A co byście powiedzieli na „Szklaną pułapkę” w samolocie prezydenckim? To zaproponował w 1997 roku niemiecki reżyser Wolfgang Petersen.

Bohaterem jest prezydent USA James Marshall (Harrison Ford), przebywający z gościnną wizytą w Rosji. Trzy tygodnie wcześniej wspólne siły komandosów obydwu krajów schwytały dyktatora Kazachstanu, generała Ivana Radka (Jurgen Prochnow). Jankeski prezydent wygłasza przemówienie, gdzie serwuje jasny przekaz: nie będziemy negocjować z nikim, sami wywołując u innych strach. Problem jednak w tym, że do środka wchodzi grupa terrorystów, podszywając się pod dziennikarzy telewizji. Ich cel jest prosty: albo zostanie wypuszczony Radek z więzienia, albo zaczną zabijać zakładników. O czym grupa Iwana Korszunowa (Gary Oldman) nie wie to, że prezydent nie uciekł z kapsułą ratunkową, lecz pozostał w samolocie. No i zacznie mieszać w planach.

Fabuła nie jest jakoś zaskakująca czy oryginalna („Szklana pułapka” w samolocie, próbująca troszkę być w klimacie powieści Toma Clancy’ego), ale Petersen jest kompetentnym reżyserem. Nie będzie tutaj zbyt wiele niespodzianek, wręcz idąc po sznurku (włącznie z eliminacją załogi złoli), niemniej film działa jako thriller. Pewnym dodatkiem są działania w Białym Domu, gdzie zebrany sztab pod wodzą viceprezydent (Glenn Close) próbuje ogarnąć całą sytuację. I jest to dodatkowa podbudowa pod suspens, dodająca odrobinę świeżości.

Ale skoro samym herosem jest Prezydent USA, to film wjeżdża z patosem, amerykańskim patriotyzmem na pełnej kurtyzanie. Od podniosło-heroicznej muzyki Jerry’ego Goldsmitha (bardzo dobrej swoją drogą), po łopoczące flagi i podniosłe zdania, jaka to Ameryka jest zajebista, zaś rosyjski sen o potędze niczym w ZSRR jest złyyyyyyyyyyyyyyyyyyy. Dla reszty świata to podejście może być dość ciężkostrawne i czasem wymyka się spod kontroli, popadając w śmieszność. Nie zmienia to faktu, że film nadal dostarcza frajdy.

Wszystko na swoich barkach trzyma z jednej strony Ford jako prezydent, jakiego Amerykanie chcieliby w rzeczywistości (twardziel z twardym kręgosłupem moralnym, twardymi pięściami i nie idący na kompromisy), z drugiej niezawodzący Oldman w roli radykalnego terrorysty. Ich gra w kotka i myszkę działa, trzyma w napięciu i angażuje. Jest jeszcze Glenn Close jako viceprezydent, próbująca zachować zimną krew i ogarniać wszelkie opcje działania. Jej relacje z zebranym sztabem to jedne z lepszych scen tego filmu.

„Air Force One” pozostaje solidnym dziełem w dorobku Petersena, który operuje sporym budżetem z bardzo pewną ręką. Może niektóre efekty specjalne się postarzały, zaś amerykanocentryzm może czynić całość mniej zjadliwą, to potrafi parę razy złapać oraz zaangażować do końca. Całkiem niezły lot.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Fletch żyje

Sukces kinowego „Fletcha” spowodował, że kontynuacja wydawała się nieunikniona. Ta pojawiła się po czterech latach i – ku zaskoczeniu wielu – nie był oparty na żadnej powieści z cyklu Gregory’ego McDonalda. Nie musiało to oznaczać totalnej katastrofy, bo jest niemal ta sama ekipa realizująca (poza scenarzystą). To sprawdźmy, czy Fletch naprawdę żyje.

Irwin Fletcher (Chevy Chase) nadal pracuje jako dziennikarz brukowca w Los Angeles. Jednak sytuacja może się zmienić, kiedy dowiaduje się o śmierci ciotki z Luizjany. W spadku ma posiadłość Belle Isle i decyduje się… rzucić swoją pracę, zamieszkać tam na stałe. Nowy, wspaniały świat, prawda? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej paskudna i nieprzyjemna. Domostwo jest mocno wyniszczone, mieszka tam tylko czarnoskóry sprzątacz (Cleavon Little). I jest nie za ciekawie. Do tego stopnia, że zajmująca się testamentem prawniczka zostaje zamordowana, zaś Fletch staje się głównym podejrzanym. Jakby tego było mało, ktoś jest bardzo chętny na tą ziemię. Baaaaaaaardzo.

Reżyser Michael Ritchie próbuje zachować świeżość oryginału, gdzie sarkastyczny humor Fletcha mieszał się z nieźle poprowadzoną i opowiedzianą intrygą. Problem dla mnie w tym, że to wszystko wydawało mi się aż za bardzo znajome. Dziennikarz (w kamuflażu) wchodzi w niedostępne miejsca, by znaleźć potrzebne informacje i wchodzi w interakcje z lokalsami. Nieważne, czy jest to gang bikerów, członkowie Ku Klux Klanu (jeszcze bardziej niezdarni niż ci z „Django”), lokalny adwokat czy pewien wpływowy teleewangelista. Tło niby jest inne, ale wiele gagów i sytuacji jest aż zbyt znajoma. Pościg na motorach, aresztowanie przez policję, upokarzanie prawnika w sprawie alimentów, jest nawet scena snu (lecz mniej zabawna) – brakowało mi tu pewnej klasy i elegancji poprzednika. Nawet muzyka wydaje się powtórką z rozrywki, co było dla mnie męczące.

Nie oznacza to, że „Fletch żyje” jest nieoglądalny czy słaby. Chase nadal jest w dobrej dyspozycji, na drugim planie błyszczy świetny R. Lee Emrey jako teleewangelista Jimmy Lee Farnsworth i trzymający klasę Hal Holbrook w roli adwokata Hamiltona, zaś kilka scen nadal potrafi rozbawić. To nadal zabawna i lekka komedia kryminalna, choć poprzednik stał na wyższym poziomie. Ale wstydu tutaj nie ma, więc seans nie powinien sprawiać przykrości czy bólu.

6/10

Radosław Ostrowski

Fletch

Irwin Maurice Fletcher – bohater cyklu powieści kryminałów autorstwa Gregory’ego McDonalda, czyli pisarza niezbyt znanego w naszym kraju (do tej pory wydano tylko jedną powieść i to bardzo dawno temu). Dziennikarz pracujący w gazecie Los Angeles, gdzie pisze pod pseudonimem Jane Doe. Jeśli jest u nas kojarzony, to dzięki dwóm filmom w reżyserii Michaela Ritchie. Więc pora o jednym z nich opowiedzieć.

fletch1-1

We „Fletchu” z 1985 roku Fletcher (Chevy Chase) pracuje nad tekstem w sprawie handlu narkotyków na plaży, podszywając się pod jednego z lokalsów. Wtedy zostaje zauważony przez lotniczego potentata, Alana Stanwycka (Tim Mathieson), który ma dla niego dość nietypową propozycję: da mu 50 tysięcy dolarów w zamian za… zabicie go. Ale dlaczego miałby to zrobić? Jak zapewnia sam zainteresowany, jest śmiertelnie chory na raka kości i chce oszczędzić sobie cierpienia. Poza tym, w przypadku morderstwa została wypłacona spora polisa ubezpieczeniowa. Fletch niechętnie się zgadza na to, ale podejrzewa, że sprawa ma drugie dno. Powoli zaczyna badać swojego zleceniodawcę i odkrywa tajemnicę. Jak się potem okaże, zarówno sprawa narkotyków oraz „morderstwa” są powiązane.

fletch1-2

Reżyser musi lawirować między kryminalną intrygą a sarkastyczno-absurdalnym humorem. Pomaga mu w tym będący w szczytowej formie Chevy Chase. Jego Fletcher z jednej strony to bardzo dociekliwy i inteligentny dziennikarz, potrafiący podszyć się praktycznie pod każdego, by znaleźć istotne informacje. Ale z drugiej jest bardzo sarkastycznym, nie traktującym do końca wszystkiego poważnie luzakiem. Jego największym marzeniem jest zostać… koszykarzem Lakersów. Nawet w sytuacjach zagrażających życiu nigdy nie traci opanowania oraz ciętego dowcipu. Nieważne jakie kocopoły opowiada i pod kogo się podszywa (bo jest bardzo kreatywny w nazwiskach: od agenta ubezpieczeniowego Harry’ego Trumana po rzekomego kuzyna, niejakiego… Don Corleone), humor leci ponad poziom sufitu.

fletch1-3

Do tego jeszcze nie brakuje scen pościgu (cudowna ucieczka przed radiowozami), włamywania i pogoni przed psem rasy doberman oraz bardzo powoli odkrywana intryga. Ritchie sprawnie opowiada historię, ale cały czas jest prowadzona lekko, nawet w bardzo dramatycznym finale. I co najważniejsze, cała ta fabuła ma sens, choć pod koniec zacząłem szybko łączyć elementy układanki. Niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, a o to tu chodzi.

7/10

Radosław Ostrowski

Lekcja martwego języka

Zmarły 10 stycznia tego roku Janusz Majewski uznawany był za najlepszego twórcę kina retro. Czyli opowieści dziejących się w przeszłości, już nieistniejącej. Nie inaczej jest w przypadku pochodzącej z 1979 roku „Lekcji martwego języka” opartej na powieści Andrzeja Kuśniewicza. Sam film pozostaje troszkę zapomnianym dziełem, ale czy wartym uwagi?

lekcja martwego jezyka1

Akcja toczy się w małym miasteczku na Ukrainie pod koniec I wojny światowej. Tutaj komendantem posterunku jest porucznik Kiekeritz (Olgierd Łukaszewicz) – młody oficer, w zasadzie prowadzący bardzo monotonne zajęcia. A to przypilnuje rosyjskich jeńców, a to porozmawia z miejscowym leśniczym, a to zajmie się przyjeżdżającymi pociągami. Jednak nasz bohater ma dwa poważne problemy: melancholijną naturę oraz… coraz bardziej osłabiającą go gruźlica.

lekcja martwego jezyka2

„Lekcję martwego języka” można nazwać typowym snujem filmowym, gdzie fabuła wydaje się nie mieć aż tak istotnego znaczenia. Dla Majewskiego historia umierającego oficera jest pretekstem do pokazania odchodzącego raz na zawsze świata Mitteleuropy czasów Austro-Węgier. Wszystko na jakiejś prowincji z dala od wielkiej wojny, polityki czy bitew. Ale jednocześnie jest to świat bardzo pospolity, monotonny, pełen szarej codzienności. Tu wszystko płynie swoim rytmem, gdzie jest miejsce na badania, pogrzeby, wizyty cyrku czy przyjazdów pociągu. Esencja banalności, monotonni i szarzyzny, gdzie nasz bohater próbuje znaleźć jakikolwiek sens. Stąd zbieranie wszelkich dzieł sztuki, szukanie symboliki czy zwykłe rozmowy. Majewski nigdzie się nie spieszy, miejscami wręcz celebruje tą szarzyznę (niemal początek filmu z kamerą rozglądającą się po pokoju).

lekcja martwego jezyka3

Jedynymi wyróżniającymi się obrazami w „Lekcji…” są sceny retrospekcji, pokazujące jego walki na Ukrainie. Nakręcone na różowym filtrze, pozbawione dźwięku oraz bardzo ekspresyjną muzyką na pierwszym planie – intensywne, brutalne, destrukcyjne. Tutaj jeszcze bardziej podkreśla upadek imperiów oraz dawnych idei.

A to wszystko na swoich plecach trzyma największy specjalista od umierania w polskim kinie – Olgierd Łukaszewicz. Jego Kiekeritz to kolejna bardzo wyrazista kreacja człowieka, próbującego pogodzić się z odchodzeniem. Opanowany, bardzo wycofany, ale jednocześnie mający obsesję na punkcie śmierci. Wyczekuje momentu jej przyjścia jak kochanek, a nawet wywołuje to w nim ekscytację jak trzyma broń i decyduje o czymś życiu. Aktora wspiera równie barwna galeria ról drugoplanowych: dróżniczka (Małgorzata Pritulak), zawiadowca stacji (Zygmunt Malanowski), leśniczy (Gustaw Lutkiewicz) czy pielęgniarka (Irena Karel). Od reszty, niestety, pilnujący jeńców Woszko i potwierdza, że Juliusz Machulski na aktora się nie nadaje. Tak sztucznego głosu nie słyszałem od dawna.

lekcja martwego jezyka4

Sam Majewski wskazywał „Lekcję martwego języka” jako jeden z dwóch najważniejszych filmów w swoim dorobku. I nawet jestem w stanie zrozumieć dlaczego. Melancholijny klimat, pokazujący odchodzący świat razem z jego postaciami, mentalnością i tradycją. Oraz jedną drobną śmiercią, która nic nie zmienia.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Shaft w Afryce

John Shaft nigdy nie może liczyć na spokój. Nowojorski prywatny detektyw stworzony przez pisarza Ernesta Tidymana doczekał się sześciu powieści oraz filmowej trylogii realizowanej co roku w latach 1971-73. Już tytuł tej ostatniej części pokazuje, że mocno zmieni się klimat. Jeszcze bardziej podbija to fakt, że za tą część odpowiadał reżyser John Guillermin oraz scenarzysta Sterling Silliphant. Ale po kolei.

shaft3-1

Tym razem Shaft (nadal cudny Richard Roundtree) zostaje zatrudniony przez emira Ramila. Sprawa jest poważna, zapłata także. Nasz detektyw ma udawać lokalnego Afrykanina, by zinfiltrować gang handlarzy ludźmi. Dlaczego Shaft? Bo jest nieznany tamtejszemu środowisku, bo tamtejsi agenci są znani tym „biznesmenom”. Poza tym wysłano już agenta (syna emira), który został zamordowany. Nasz „czarny” Sam Spade przechodzi odpowiednie szkolenie i wyrusza do Wybrzeża Kości Słoniowej. Już na lotnisku ktoś próbuje go zabić, co może oznaczać tylko jedno – ktoś z otoczenia emira gra na dwa fronty.

shaft3-2

„Shaft w Afryce” jest najbardziej odjechanym filmem z całej trylogii, bo nasz bohater działa poza swoim naturalnym środowiskiem. To już czysta sensacja w lekko szpiegowskim stylu, gdzie Shaft musi udawać „dzikusa”. Nie powiem, jest tu parę momentów trzymających w napięciu (próba zabójstwa Shafta w toalecie lotniska czy walka na kije), jednak reżyser dość szybko odkrywa istotne informacje i tempo jest bardzo nierówne. Lokacje wygląda przyzwoicie, jest kilka dość ogranych stereotypów jak dziewczyna złola z nieopanowaną chucią i zdradzającą bardzo dużo, francuski policjant trzymający się prawa oraz obowiązkowe fajerwerki. Chociaż sam aspekt „afrykańskości” wydaje się potraktowany po macoszemu i dla mnie był najmniej ciekawy.

shaft3-3

A sam antagonista? To (oczywiście) biały biznesmen z obsesją na punkcie chcicy, niemieckim akcentem oraz bardzo opanowanym głosem. Grający go Frank Finlay wypada przekonująco w tej roli, ale dla naszego bohatera nie stanowi żadnego wyzwania. Nie można nie wspomnieć o Vonette McGee, czyli zjawiskowej (a jakże!) córce emira, co ma pomóc Shaftowi w znajomości afrykańskiej kultury. I jak zapewne się domyślacie, na tym się nie skończy.

„Shaft w Afryce” to najsłabsza, ale potrafiąca dostarczyć trochę rozrywki część trylogii. Choć jeśli chodzi o mnie, to bardziej pasowały mi kryminalne opowieści Johna Shafta. Widzom w rok premiery chyba też, bo w kinach poniósł klęskę i zakończył historię nowojorskiego detektywa na długie lata. O tym jednak innym razem.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wielki sukces Shafta

John Shaft, czyli czarnoskóra inkarnacja Philip Marlowa powrócił. Po kasowym sukcesie pierwszej części kontynuacja była nieunikniona i pojawiła się zaledwie rok później. Reżyser Gordon Parks i scenarzysta Ernest Tidyman wrócili tak samo jak grający główną rolę Richard Roundtree. Niemniej jednak coś się po drodze zmieniło.

John Shaft nie zmienił swojej profesji – nadal jest prywatnym detektywem w nowojorskim Harlemie, do którego kobiety lgną bardziej niż muchy na lep. Tym razem jednak sprawa jest bardziej osobista, bo zostaje zamordowany przyjaciel, niejaki Cal Asby. Facet prowadził firmę ubezpieczeniową i zakład pogrzebowy, ale – o czym wie niewielu – nielegalną loterię ze wspólnikiem Johnnym Kellym. Nieboszczyk przed śmiercią schował pieniądze z sejfu. A tymi pieniędzmi interesuje się Kelly zadłużony u włoskiej mafii. Shaft będzie miał kolejną trudną sprawę do rozwiązania.

„Wielki sukces Shafta” na pierwszy rzut oka wydaje się podobny w tonie i klimacie do poprzednika. W tle gra funkowa muzyka, dialogi niepozbawione są ciętego humoru oraz barwne, wyraziste postacie. Widać większy budżet, nawet scenografia prezentuje się lepiej (nocny lokal, komisariat policji czy siedziba głównego złola). Tylko jest jedno poważne ALE. Kontynuacja „Shafta” to bardziej film sensacyjny niż kryminał. Sama intryga jest dość łatwa i szybko wyjaśniona, choć nasz protagonista musi połączyć kropki, atmosfera czarnego kryminału oraz brudnej ulicy wyparowuje. Zamiast tego większy nacisk jest na akcję, czyli strzelaniny, bijatyki (w tym jedna z użyciem slow-motion przeplatana tańcami w klubie – dziwnie to wyszło) i pościgi. Dla wielu zmiana naszego bohatera w typa bardziej jak James Bond (minus gadżety) może być nie do przeskoczenia.

Niemniej muszę przyznać, że same sceny akcji są całkiem nieźle zrealizowane. Szczególnie wrażenie robi finałowy pościg oraz konfrontacja na terenie opuszczonej stoczni. Tutaj jest mocne napięcie, wybuchy, gonitwy, a nawet strzelanina z… helikopterem. To się nadal przyjemnie ogląda, zaś Richard Roundtree nadal czuje postać Shafta i jest zwyczajnie świetny. Ze starych znajomych wraca w drobnej roli Moses Gunn (Bumpy) oraz Drew Boudini Brown (Willy), zaś nowi antagoniści, czyli gangster Muscola (Joseph Mascolo) i Johnny Kelly (Wally Taylor) wypadają bardzo porządnie.

„Wielki sukces Shafta” to zdecydowanie sukces komercyjny w dorobku serii, bardziej skupionej na akcji niż kryminale. Nadal trzyma klimat epoki, muzyka jest przyjemna, zaś dialogi mają swój styl. Choć troszkę słabsza, ciągle potrafi sprawić masę przyjemności, więc warto dać tej części szansę.

7/10

Radosław Ostrowski

Królestwo niebieskie – wersja reżyserska

Chyba nie ma większego speca od epickich produkcji niż Ridley Scott. Nie ważne, czy to kino SF, czy produkcja historyczna Anglik ma bardzo silny zmysł wizualny i tworzy produkcje zawsze atrakcyjne dla oka. Nie inaczej jest przypadku powstałego w 2005 roku „Królestwa niebieskiego”, choć reżyser odciął się od wersji pokazywanej w kinach. Dlatego jak tytuł trafił na nośniki fizyczne zawierał wersję reżyserską dłuższą o ponad 45 minut.

krolestwo niebieskie1

Akcja zaczyna się w roku 1184 we francuskiej wiosce, gdzie mieszka kowal Balian (Orlando Bloom), którego żona popełniła samobójstwo. A jak wiadomo w kulturze chrześcijańskiej dusze takich osób trafiają do piekła. W tym czasie przechodzą oddziały krzyżowców, by pomóc w obronie Jerozolimy. Uczestnikom takich wypraw gwarantowane było odkupienie win, a przy okazji można było zdobyć niemały majątek. Mocno do udziału zachęca jeden z rycerzy, Godfryd z Ibelin (Liam Neeson) oraz towarzyszący mu rycerz z zakonu szpitalników (David Thewlis). Wskutek pewnych okoliczności kowal dołącza do rycerzy, jednak droga jest dość wyboista. Wystarczy wspomnieć, że Godfryd umiera, statek Baliana rozbija się na morzu i tylko on przeżył.

krolestwo niebieskie2

W końcu udaje mu się trafić do Jerozolimy kierowanej przez trędowatego króla Baldwina (Edward Norton). Władca zawarł pokój z przywódcą saracenów, Saladynem zapewniając m. in. bezpieczeństwo karawan kupieckich. Niemniej wielu osobom takie porozumienie jest nie na rękę, szczególnie templariuszom pod wodzą Renalda z Chatilionu (Brendan Gleeson) oraz Gwidona z Lusignan (Marton Csokas), którego żona Sybilla (Eva Green) jest siostrą króla. Wkrótce nasz bohater mocno weryfikuje swoje przekonania co do wiary i nie tylko.

krolestwo niebieskie3

Scott tym razem opowiada o wyprawach krzyżowych, opierając się na prawdziwych wydarzeniach przeinaczając to i owo. W końcu to nie jest film dokumentalny, więc nie ma mowy o rekonstrukcji jeden do jeden. Ale reżyserowi udaje się pokazać podzielenie wśród obrońców Jerozolimy i różne frakcje oraz jak wykorzystywano walkę „w imię Boga” dla własnych korzyści (szczególnie templariusze, a także niektórzy hierarchowie Kościoła). To Renald i Gwidon są pokazani jako żądni krwi, zaś Saladyn jest o wiele bardziej analitycznym, opanowanym przywódcą. Choć on też ma w swoim gronie religijnych fanatyków, co wierzą w siłę wiary niż racjonalne podejście do wojny. Ta sprzeczność wybrzmiewa tutaj najmocniej.

krolestwo niebieskie4

Wrażenie robi warstwa techniczna, ale w przypadku Scotta to standard. Świetna scenografia oraz imponujące kostiumy budują klimat epoki, tak samo jak sakralno-orientalna muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa. Nie można też wiele odmówić scenom batalistycznym, choć jest ich zaskakująco niewiele. Widok wojsk krzyżowców z dużym, złotym krzyżem na przedzie wygląda imponująco. Tak samo oblężenie Jerozolimy i atak wojsk Saladyna są świetnie zmontowane, stanowiąc popis dla pirotechników oraz mistrzów od efektów specjalnych. Jest bardzo krwawo i brutalnie, bez żadnego certolenia. Wielu może zniechęcić powolne tempo, jednak pozwala to w bardziej złożony sposób pokazać całą historię.

krolestwo niebieskie5

Równie imponujące jest tutaj aktorstwo. Grający główną rolę Orlando Bloom jest całkiem niezły w roli kowala, co staje się rycerzem i podąża drogą honorowego wojownika. Problem w tym, że drugi plan jest o wiele bogatszy oraz bardziej interesujący niż sam protagonista. Bardzo wycofany, stonowany i oszczędnie grany pod koniec staje się charyzmatycznym liderem. Ale drugi plan robi imponujące wrażenie na mnie. Świetny Liam Neeson w dość krótkiej roli mentora Godfryda, równie wyrazisty jest Jeremy Irons jako doradca króla Tyberiasz z wieloma mocnymi zdaniami, choć chciałbym więcej scen z nim. Równie wyrazista jest nasza para antagonistów, czyli Brendan Gleeson i Martin Csokas – tak odpychający, żądni krwi, aroganccy fanatycy, gotowi na konfrontację.

krolestwo niebieskie6

Jeśli jednak miałbym wskazać najmocniejsze punkty obsady, to byłyby trzy kreacje. Pierwsza to zjawiskowa Eva Green, czyli Sybilla, siostra króla. Diabelnie inteligentna, świadoma swoich mocnych stron oraz próbująca wiele ugrać dla siebie. Jej relacja z Balianem początkowo wydaje się niejasna, lecz z czasem zaczyna nabierać ciekawych kolorów. Po drugie, a propos króla, fenomenalny Edward Norton jako Baldwin IV. Władca chorujący na trąd, dlatego cały czas jest w pokrywającym całe ciało kostiumie oraz masce. Mając do dyspozycje tylko mowę ciała i głos (zapewne przez tą maskę brzmi on trochę jak… Marlon Brando) tworzy bardzo przekonującą kreację uczciwego, honorowego monarchy, bardziej starającego się o pokój niż wojnę. No i trzecia, najbardziej enigmatyczna postać rycerza-mnicha opatrzonego twarzą Davida Thewlisa. Niewiele o nim wiemy, poza przyjaźnią z Godfreyem – nie jest fanatycznym zabijaką, choć walki nie unika, emanuje z niego o wiele większa mądrość (lub cynizm) niż się może wydawać oraz pokora.

krolestwo niebieskie7

„Królestwo niebieskie” w kinach poległo mocno, a widzowie i krytycy byli zawiedzeni. Wersja reżyserska robi piorunujące wrażenie, angażuje o wiele bardziej emocjonalnie niż się spodziewałem i unika prostego, zero-jedynkowego podziału na dobrych chrześcijan oraz żądnych krwi muzułmanów. Wielu zarzuci filmowi wolne tempo i polityczną poprawność, ale to jeden z najciekawszych blockbusterów historycznych XXI wieku.

8/10

Radosław Ostrowski

Shaft

John Shaft dla czarnoskórej społeczności był tym kim dla osób o wiele jaśniejszej karnacji był Brudny Harry. Choć lepszym porównaniem byłoby do Philipa Marlowe’a czy innego prywatnego detektywa z czarnego kryminału. Tego bohatera stworzył pisarz i scenarzysta filmowy Ernest Tidyman w 1970 roku. A rok później prawa do ekranizacji kupiło Metro-Goldwyn-Meyer, zaś za kamerą stanął znany fotograf Gordon Parks.

Akcja toczy się w Nowym Jorku na początku 1971 roku, a głównym bohaterem jest prywatny detektyw John Shaft (Richard Roundtree). Facet to mieszanka inteligencji, uroku działającego na kobiety, pewności siebie oraz nie daje sobie w kaszę dmuchać. Nawet gdy do jego biura wchodzi dwóch ludzi gangstera z Harlemu, Bumpy’ego Jonasa (Moses Gunn), detektywowi udaje się ich zneutralizować, a nawet jednego wyrzucić z okna. W efekcie to mafiozo przychodzi do niego i ma zadanie. Jego córka została uprowadzona – nie wiadomo przez kogo i dlaczego. Bumpy chce, żeby Shaft ją odnalazł i odbił z rąk porywaczy. Być może w sprawę zamieszani są aktywiści pod wodzą Bena Buforda (Christopher St. John), ale trzeba to sprawdzić.

Reżyser miesza konwencję czarnego kryminału, gdzie Shaft jest męczony zarówno przez swoich ziomków, gangsterów oraz policję z barwnym portretem Harlemu. Parks potrafi być zarówno stylowy i elegancki, a jednocześnie niemal dokumentalny. Sama fabuła brzmi jak coś prostego, ale im dalej w las, tym więcej odkrywamy nitek intrygi. Pomagają w tym cięte, niepozbawione ironii dialogi (włącznie z ulicznym slangiem), barwne postacie (nawet jeśli są stereotypowe jak porucznik policji) oraz pełen napięcia finał. Wszystko podbite mocno funkową muzyką i sprawnym montażem. Mocno czuć klimat epoki: od muzyki przez kostiumy i fryzury aż do scenografii (siedziba Bumpy’ego).

Aczkolwiek pojawia się tu parę drobnych niedoróbek, które mogą przeszkadzać. Pierwsza scena akcji jest nie za dobrze zmontowana i chaotyczna, jest parę nieostrych kadrów (raptem dwa), ale najdziwniejsze rzeczy dzieją się z dźwiękiem. Zdarza się tutaj często sytuacja, że w jednej scenie dialog jednego aktora brzmi normalnie, zaś u drugiego słychać coś jakby echo. Albo wypowiadane słowa niektóre brzmią ciszej, by parę sekund były głośniejsze. Ta nierówność jest najbardziej irytująca.

Jednak nawet to nie jest w stanie zepsuć „Shafta”. Wszystko trzyma na swoich barkach charyzmatyczny Richard Roundtree, który wydaje się być idealny do tej roli. Jest odpowiednio sprytny, inteligentny i zachowujący spory dystans do wszystkiego. Ale jednocześnie jest pełen dumy, sekapilu oraz pewności siebie, która czasem pozwala mu wykaraskać się z paru podbramkowych sytuacji. Trudno nie polubić tego gościa, co ma klasę, styl i luz. Reszta aktorów też wypada bardzo dobrze, ze szczególnym wskazaniem na Mosesa Gunna (opanowany i nie do końca szczery Bumpy Jonas), Charlesa Cioffiego (porucznik Vic Androzzi) oraz Christophera St. Johna (idealistyczny Ben Buford).

„Shaft” uważany jest za jeden z najważniejszych filmów nurtu blaxploitation i nie jest to przesada. Z jednej czerpie mocno z kryminałów, z drugiej zbudował stereotyp czarnoskórego protagonisty równie inteligentnego jak biali odpowiednicy plus bardziej jurny. Nadal pozostaje inteligentnie napisany, bardzo klimatyczny i angażujący.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nieuchwytny cel

Ktoś jeszcze pamięta czasy popularności belgijskiego mięśniaka Jean-Claude’a Van Damme’a? Ten aktor był o wiele bardziej popularny w wypożyczalniach kaset video i późniejszych DVD, czyli w latach 80. i 90. Ale zdarzało mu się także grać w droższych produkcjach robionych przez wielkie wytwórnie. Tak było w przypadku Universala, który podpisał z Belgiem umowę na 5 filmów, a jednym z nich był „Nieuchwytny cel”.

Van Damme gra tam niejakiego Chance’a Boudreaux – byłego żołnierza, próbującego zatrudnić się jako marynarz. Jest twardy jak Roman Bratny, zna dobrze Nowy Orlean i za pieniądze zrobili fuchę prywatnego detektywa. Fucha przychodzi w najmniej spodziewanym momencie, gdy w mieście pojawia się Natasha Binder (Yancy Butler). Kobieta szuka swojego ojca, z którym nie miała kontaktu od czasu rozwodu rodziców. Niestety, mężczyzna zostaje znaleziony martwy w stanie nie do rozpoznania. Im bliżej przyglądają się sprawie trafiają na trop bogatych biznesmenów, co… polują na bezdomnych. Całą operację prowadzi niejaki Emil Fouchon (Lance Henriksen) wspierany przez opanowanego zabijakę Pika Van Cleefa (Arnold Vosloo). Trzeba będzie zakończyć sezon na polowania.

„Nieuchwytny cel” to była pierwsza amerykańska produkcja od mistrza kina akcji Johna Woo, który w Hong Kongu wyrobił sobie reputację. I tu pojawiają się znajome elementy tego twórcy: efekciarskie wybuchy, slow-motion, podkręcone popisy pirotechniczno-kaskaderskie, strzelanie z dwóch pistoletów. No i gołębie, masa gołębi. Od samego początku wiemy kto stoi za całą tą masakrą, ale reżyser powoli buduje napięcie. Ale powiedzmy to wprost: fabuła jest pretekstem do pokazania przejaskrawionej i totalnej rozpierduchy. Początek i drugi akt w zasadzie jest spokojny, z odrobiną humoru oraz czerstwymi dialogami.

Ale za to druga połowa (kiedy nasi antagoniści odcinają swoje powiązania) to już totalna jazda w stylu Johna Woo. Sceny akcji są totalnie szalone (Chance na motorze strzela… stojąc na siodle podczas jazdy!!!), każdy strzał – nawet na terenie bagna – kończy się eksplozją, magazynki mają nieskończoną ilość wystrzelonych nabojów, zaś finał to czysta orgia przemocy w stanie wręcz czystym. Do tego jeszcze w tle gra mieszanka orkiestrowej muzyki akcji z mocno bluesowymi dźwiękami gitar – jak tego nie lubić?

Aktorstwo w zasadzie ma nie przeszkadzać, ale szoł tak naprawdę kradną Henriksen z Vosloo. Są odpowiednio groźni, niepokojący i wyraziści. Pierwszy wręcz im bliżej końca, tym bardziej staje się nerwowy i narwany, co jeszcze bardziej podkreśla jego demoniczność, zaś drugi do samego końca pozostaje opanowanym profesjonalistą. A jak nasz belgijski mięśniak? Jak ma walić w mordę rękami i nogami oraz strzelać, robi to bardzo fachowo, konkretnie i na ostro. Ale jak zaczyna mówić, to nie wypada zbyt dobrze. Na szczęście nie mówi zbyt wiele, więc nie jest to duży problem.

Więc w jakiej formie jest ten 30-letni już film? Nadal ma masę bezpretensjonalnego uroku zmieszanego w bardzo efekciarskim stylu. Przerysowane, szalone i kipiący adrenaliną mózgotrzep nie wstydzący się tego, czym jest. A takie uczciwe podejście dla mnie jest ok.

7/10

Radosław Ostrowski