Nieuchwytny cel

Ktoś jeszcze pamięta czasy popularności belgijskiego mięśniaka Jean-Claude’a Van Damme’a? Ten aktor był o wiele bardziej popularny w wypożyczalniach kaset video i późniejszych DVD, czyli w latach 80. i 90. Ale zdarzało mu się także grać w droższych produkcjach robionych przez wielkie wytwórnie. Tak było w przypadku Universala, który podpisał z Belgiem umowę na 5 filmów, a jednym z nich był „Nieuchwytny cel”.

Van Damme gra tam niejakiego Chance’a Boudreaux – byłego żołnierza, próbującego zatrudnić się jako marynarz. Jest twardy jak Roman Bratny, zna dobrze Nowy Orlean i za pieniądze zrobili fuchę prywatnego detektywa. Fucha przychodzi w najmniej spodziewanym momencie, gdy w mieście pojawia się Natasha Binder (Yancy Butler). Kobieta szuka swojego ojca, z którym nie miała kontaktu od czasu rozwodu rodziców. Niestety, mężczyzna zostaje znaleziony martwy w stanie nie do rozpoznania. Im bliżej przyglądają się sprawie trafiają na trop bogatych biznesmenów, co… polują na bezdomnych. Całą operację prowadzi niejaki Emil Fouchon (Lance Henriksen) wspierany przez opanowanego zabijakę Pika Van Cleefa (Arnold Vosloo). Trzeba będzie zakończyć sezon na polowania.

„Nieuchwytny cel” to była pierwsza amerykańska produkcja od mistrza kina akcji Johna Woo, który w Hong Kongu wyrobił sobie reputację. I tu pojawiają się znajome elementy tego twórcy: efekciarskie wybuchy, slow-motion, podkręcone popisy pirotechniczno-kaskaderskie, strzelanie z dwóch pistoletów. No i gołębie, masa gołębi. Od samego początku wiemy kto stoi za całą tą masakrą, ale reżyser powoli buduje napięcie. Ale powiedzmy to wprost: fabuła jest pretekstem do pokazania przejaskrawionej i totalnej rozpierduchy. Początek i drugi akt w zasadzie jest spokojny, z odrobiną humoru oraz czerstwymi dialogami.

Ale za to druga połowa (kiedy nasi antagoniści odcinają swoje powiązania) to już totalna jazda w stylu Johna Woo. Sceny akcji są totalnie szalone (Chance na motorze strzela… stojąc na siodle podczas jazdy!!!), każdy strzał – nawet na terenie bagna – kończy się eksplozją, magazynki mają nieskończoną ilość wystrzelonych nabojów, zaś finał to czysta orgia przemocy w stanie wręcz czystym. Do tego jeszcze w tle gra mieszanka orkiestrowej muzyki akcji z mocno bluesowymi dźwiękami gitar – jak tego nie lubić?

Aktorstwo w zasadzie ma nie przeszkadzać, ale szoł tak naprawdę kradną Henriksen z Vosloo. Są odpowiednio groźni, niepokojący i wyraziści. Pierwszy wręcz im bliżej końca, tym bardziej staje się nerwowy i narwany, co jeszcze bardziej podkreśla jego demoniczność, zaś drugi do samego końca pozostaje opanowanym profesjonalistą. A jak nasz belgijski mięśniak? Jak ma walić w mordę rękami i nogami oraz strzelać, robi to bardzo fachowo, konkretnie i na ostro. Ale jak zaczyna mówić, to nie wypada zbyt dobrze. Na szczęście nie mówi zbyt wiele, więc nie jest to duży problem.

Więc w jakiej formie jest ten 30-letni już film? Nadal ma masę bezpretensjonalnego uroku zmieszanego w bardzo efekciarskim stylu. Przerysowane, szalone i kipiący adrenaliną mózgotrzep nie wstydzący się tego, czym jest. A takie uczciwe podejście dla mnie jest ok.

7/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz