Czas krwawego księżyca

Martin Scorsese – jeśli jesteś kinomanem i nie widziałeś żadnego z jego filmów, to nie jesteś kinomanem. 80-letni nowojorczyk ani myśli o przejściu na emeryturę i co parę lat przypomina o swojej obecności kolejnym filmem. Tym razem mamy do czynienia z mieszanką dramatu, westernu i… kina gangsterskiego. Czyli adaptacja książki non-fiction Davida Granna, która wkrótce będzie także dostępna na Apple Tv+.

Jesteśmy na początku lat 20. wieku XX. W hrabstwie Osage zamieszkali Indianie z plemienia… Osage’ów, których wypędzano z innych miejsc. Teraz osiedlili się na dobre, dostając gorszej jakości ziemię. Ale tak naprawdę to mieli wielkie szczęście, bo na ich terenach była… ropa naftowa. Indianie mieli prawa do eksploatacji ziemi, więc pieniądze zaczęły iść szerokimi strumieniami i mieli ogromne majątki. Tak wielkie, że wielu było stać na samochód z… białym kierowcą, a nawet na służących. Pewnie by żyli sobie spokojnie, ale wokół nich – niczym sępy – zaczęły krążyć chciwe, białe ręce. Najpierw zaczęli u nich pracować, by żenić się z ich kobietami. Wtedy niektórzy przedstawiciele (oraz przedstawicielki) plemienia zaczęli powoli umierać lub ginąć.

Właśnie w takich okoliczność do hrabstwa trafia Ernest Buckhart (Leonardo DiCaprio) – w czasie I wojny światowej był kucharzem piechoty. Facet nie ma zbyt lotnego umysłu, ale nie można mu odmówić ambicji oraz miłości… do pieniędzy. I jeszcze ma dobre koneksje, czyli wuja Williama Hale’a (Robert De Niro) zwanego „Królem Billem”. Nie ma w tym rejonie drugiego takiego człowieka, który byłby w takiej serdecznej przyjaźni z Osage’ami. Do tego jest zastępcą szeryfa, co daje mu spore możliwości. Jak załatwienie pracy siostrzeńcowi jako szofer i tak wpada mu w oko Mollie (Lily Gladstone). Do tego stopnia, że decyduje się z nią ożenić. Pytanie jednak czy bardziej kocha ją czy jej majątek?

„Czas krwawego księżyca”, choć osadzony w innych realiach, jest dziwnie znajomym dziełem w dorobku Scorsese. Mocno czuć tu echa „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, a nawet… „Wilka z Wall Street”. Moralitet o chciwości, rewizjonistyczne spojrzenie na mit założycielski Ameryki oraz historia bezwzględnej zbrodni dla pieniędzy. Ale jeśli spodziewacie się thrillera, to nie macie czego tu szukać. Bo historię poznajemy z perspektywy sprawców i organizatorów tej zbrodni. Jak głęboko sięgała nitka intryg, manipulacji i jak biali byli „przyjaciółmi” Indian, a tak naprawdę eksploatowali ich majątek, kazali im płacić za swoje usługi więcej niż powinni oraz tuszowali swoje zbrodnie. A równolegle obserwujemy relację Ernesta z Molly, gdzie granica między miłością a oszustwem jest bardzo cienka. I to byłby najciekawszy wątek całej historii, tylko jest jeden problem. Czułem pewną obojętność wobec całych wydarzeń i najgorsze jest to, że nie umiem powiedzieć dlaczego. Czy to mój wewnętrzny wewnętrzny cynik, spodziewający się najgorszego po ludziach i potrafiący sobie wyobrazić znacznie bardziej okrutne, brutalne zbrodnie? Może już zbyt wiele widziałem podłości, wyrachowania i tego, co człowiek zrobił człowiekowi w imię własnego zysku, że już kompletnie się znieczuliłem? A może przyczyną jest coś innego?

Bo technicznie nie jestem w stanie się do niczego przyczepić: mamy przepiękne zdjęcia, dość płynny montaż (kapitalny początek niczym z kroniki filmowej), etniczno-bluesową muzykę oraz fantastyczne kostiumy i scenografię. Sam wygląd Indian z ich tradycyjnymi strojami oraz jak zaczyna się asymilować/tracić swoją tożsamość robi bardzo mocne wrażenie. Zaś samo zakończenie i finał robią taki strzał z liścia, że głowa mała. W czym pomaga fenomenalna obsada. Robert De Niro wypada tu o wiele lepiej niż w „Irlandczyku” i jest znakomity w roli dwulicowego Hale’a – niby życzliwy, otwarty, przyjazny, a tak naprawdę wbija ci nóż w plecy, manipuluje, krętaczy. DiCaprio cały czas balansuje między byciem idiotą i sukinsynem, zaś czasami jego mimika przypominała… Jacka Nicholsona. Ale najmocniejszym punktem jest Lily Gladstone, która pojawia się rzadziej niż powinna i samymi oczami pokazuje wszystko, co powinniśmy o niej wiedzieć. Jej ból, udrękę i poczucie osaczenia pokazany jest bezbłędnie, a wielką szkodą jest fakt, że nie jest bohaterką tego filmu.

To jest ten typ filmu, który jestem w stanie docenić i szanować za podejmowaną tematykę oraz pójście pod prąd. Ale gdzieś po drodze zgubiłem zaangażowanie emocjonalne do tej okrutnej historii ludobójstwa. „Czas krwawego księżyca” wywołał we mnie większy niedosyt niż się spodziewałem po takim mistrzu jak Scorsese.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz