Kaskader

Czasem jest tak, że znając reżysera filmu na jaki się wybieramy, wiadomo czego można się spodziewać. Takim twórcą zdecydowanie jest David Leitch – były kaskader, wyspecjalizowany w szeroko pojętym kinie akcji z takimi tytułami jak „Atomic Blonde”, „Deadpool 2” czy „Bullet Train” w swoim dorobku. Dlatego idąc na „Kaskadera” można się spodziewać: praktycznych efektów specjalnych, popisów kaskaderskich, dynamicznych oraz lekko przejaskrawionych scen akcji. I w dużej części to właśnie dostałem.

kaskader2

Tytułowym kaskaderem jest Colt Seavers (Ryan Gosling), dla którego podpalenie, skakanie przed eksplozją i brawurowa jazda samochodem marki Cinquecento to chleb powszedni. Od lat jest dublerem gwiazdy kina akcji, Toma Rydera (Aaron Taylor-Johnson) i jest strasznie zabujany w operatorce, Jody (Emily Blunt). Wszystko wydaje się iść dobrze, ALE podczas kręcenia prostej sceny kaskaderskiej coś poszło nie tak. Skończyło się to uszkodzonym kręgosłupem oraz wycofaniem się z branży. Dla kogoś takiego to wyrok śmierci, więc przez 18 miesięcy zaszywa się gdzieś. Wtedy pojawia się jeden telefon od producentki Gail (kompletnie nie do poznania Hannah Waddingham), by znów zrobił swoje jako kaskader do filmu reżyserowanego przez… Jody. I to na jej wyraźną prośbę. Na miejscu sprawa okazuje się o wiele bardziej skomplikowana: Tom Ryder zniknął bez śladu i trzeba go znaleźć, bo inaczej produkcja zostanie wstrzymana. Czasu mało jest, więc Colt musi działać szybko.

kaskader1

Film oparty jest na popularnym w USA, ale nieznanym u nas serialu telewizyjnym z lat 80. Historia jest dość prostą mieszanką kryminału, akcji i odrobiny romansu. A także spojrzenie na branżę filmową z perspektywy osób mniej rozpoznawalnych niż aktorzy i reżyserzy, zaś wykonują najbardziej niebezpieczną pracę – kaskaderów. I czuć tą pasję w tych ludziach oraz szacunek do tego, co robią – w końcu narażają swoje życie dla naszej (poniekąd) rozrywki. Tutaj masę scen pościgów, bijatyk, wybuchów i strzelanin wykonywana jest praktycznie, z niewielką ilością efektów komputerowych. Nasz bohater pakuje się w poważną kabałę i by dotrzeć do prawdę robi masę SZALONYCH rzeczy: a to ściga gości, co porwali asystentkę Rydera, co kończy się bijatyką w jeżdżącej ciężarówce, pędzi na motorówce czy robi mordobicie w klubie na haju. Nie jest to aż tak brutalne i szorstkie jak w „Atomic Blonde” lub energetyczne niczym w „Bullet Train”, lecz jest to zrobione bardzo solidnie. A już finał, gdzie na planie filmowym dochodzi do absolutnej JAZDY BEZ TRZYMANKI (choć plan jest durny), cieszyłem się jak dzieciak, co bardzo baaaaaaaaaaaaaardzo fajne zabawki.

kaskader4

Sama kryminalna intryga i sprawa Rydera nie jest aż tak wciągająca. Łatwo można się domyśleć kto za tym wszystkim stoi, zaś dynamiczna relacja między Coltem a Jodi trochę jest bardziej na wiarę (choć czuć tu chemię między Blunt a Goslingiem). Za to jest dużo jest też humoru oraz odniesień do innych filmów czy to w formie cytatu („Ostatni Mohikanin”, „Rocky”), warstwy wizualnej („Mad Max”, „Diuna”) czy postaci (pies o imieniu… Jean-Claude!!!), gra świetna muza z lat 80. (Kiss, AC/DC, Jan Hammer) i buduje klimat.

kaskader4

Ale to by nie zadziałało, gdyby nie przekonujące aktorstwo. Ryan Gosling jest na wznoszącej fali i kolejny raz sprawdza się jako doświadczony kaskader/detektyw-amator. To ostatnie trochę budzi skojarzenia z postacią graną w „Nice Guys”, tylko po drodze wykonujący różne ewolucje kaskaderskie. Pełen charyzmy i zaskakująco szerokiego wachlarzu emocji: melancholijnego smutku, opanowania, gniewu aż po dziką energię. I wypada świetnie. Równie dobrze radzi sobie Emily Blunt w roli debiutującej reżyserki, próbującej ogarnąć ten realizacyjny chaos. Zaś chemia między tą dwójką działa na tyle, by zaangażować się w tą historię. Ale całość tak naprawdę kradnie świetny Winston Duke (bardzo lojalny i oddany szef kaskaderów Dan Tucker) oraz Hannah Waddingham (producentka Gail, pozornie wspierająca produkcję).

kaskader5

To nie jest najlepszy film akcji i nie jest to najlepszy film w dorobku Davida Leitcha. Za to jest to – jak sam reżyser określił – list miłosny do kaskaderów, odnosząc się z szacunkiem do ich profesji. A wszystko w formie bezpretensjonalną rozrywką w sam raz na zbliżający się okres letni. Wskakujcie śmiało, ściągnijcie kumpli (płci obojga) i bawcie się dobrze, tak jak ja.

7/10

PS. Jak zaczną się napisy końcowe, nie wychodźcie z kina. Nie tylko ze względu na scenę po napisach, ale także na pokazywane momenty realizacji tego filmu.

Radosław Ostrowski

Matecznik

2022 rok dla debiutującego reżysera Grzegorza Mołdy był bardzo ważny. Bo stworzył aż dwa filmy, choć tylko jeden miał premierę we wspomnianym roku. I nie była to „Zadra” o dziewczynie, co „chce być raperem, intencje szczere ma”. Tylko zrobiony z o wiele mniejszym budżetem „Matecznik”, mocno inspirujący się nową falą kina greckiego. Że da się czerpać z tego nurtu bez ślepego kopiowania pokazał „Eastern” z 2019 roku. Tutaj jest jednak trochę inaczej.

Wszystko toczy się w jednym mieszkaniu zwanym tu „mieszkaniem treningowym”. Dlaczego? Bo to ma być miejsce pozwalające przygotować się do życia w ramach resocjalizacji. To tutaj z poprawczaka trafia młodociany Karol (Michał Zieliński), zaś jego dokonania ocenia wychowawczyni Marta (Agnieszka Kryst). Pozornie nie dzieje się dużo, a Karol zaczyna zaliczać kolejne „zajęcia” jak choćby wychowywanie niemowlaka (nie prawdziwego, tylko lalkę). Wszystko jednak się komplikuje, kiedy kobieta wprowadza się do lokum. Zaś kolejne „regulaminowe” zadania są coraz bardziej niepokojące.

To jest ten typ filmu, który wielu doprowadza do szewskiej pasji, a nazywane jest „snujem, wydmuszką”. Bo intrygi czy fabuły jest tu tyle, co kot napłakał. To bardziej obserwowanie zachowań ludzkich w warunkach laboratoryjnych. Bez pośpiechu, w bardzo oszczędnych dialogach i statycznych kadrach. Poczucie obcości i dziwności potęguje równie minimalistyczna scenografia Niby nic niezwykłego się nie dzieje, ALE coś dziwnego wisi w powietrzu. Kolejne zajęcia i przygotowania kobiety (włącznie ze sprawdzaniem popędu seksualnego), gdzie relacja tej dwójki są bardzo niejednoznaczne. Od bycia opiekunką przez matkę aż po – nie wiem jak to ująć – zaborczość i kontrolę z przemocą w tle. Narasta to w sposób w zasadzie niezauważalny, z masą rzeczy dziejących się poza kadrem, wyciętych. Niedopowiedzeń jest tu więcej niż w jakiejkolwiek grze ze studia From Software, bo tam przynajmniej były jakieś drobne poszlaki.

Tutaj ta aura tajemnicy i niepokoju niby działa przez sporą część seansu, lecz z każdą minutą staje się ona coraz bardziej frustrująca. Mołda wydaje się konsekwentnie iść wyznaczoną przez siebie drogą i sprowokować do przemyśleń o „wychowywaniu”. Tylko, że „Matecznik” z czasem staje się coraz mniej jasny, zaś tajemniczość staje się nie do wytrzymania. Jest tu potencjał, nawet odrobina talentu i dobre aktorstwo, ale ostatecznie film nie satysfakcjonuje. Debiut ciekawy, lecz niespełniony.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Challengers

Jaki tenis jest, każdy widzi. Dwie osoby (lub pary) odbijają piłkę tak, by ci po drugiej stronie nie mogli jej odbić. Przy okazji jest dużo biegania oraz różnej maści odgłosów, bardziej budzących skojarzenia z sytuacjami w sypialni. Szczególnie wśród pań, ale nie o tym dzisiaj. Wokół tej gry toczy się akcja nowego dzieła Luki Guadagnino.

challengers1

Akcja „Challengers” toczy się w roku 2019 podczas lokalnego turnieju tenisowego w New Rochelle. Tutaj gra w finale dwóch już niemłodych zawodników. Wielokrotnie utytułowany Art Donalsdson (Mike Feist) oraz ciągle próbujący się przebić Patrick Zweig (Josh O’Connor) – obaj kiedyś grali razem w deblu jako juniorzy. Byli więcej niż dobrzy w te klocki, a wtedy na ich drodze pojawiła się ona – Tashi Duncan (Zendaya). 13 lat temu obiecująca tenisistka, ale teraz trenerka i żona Arta. Oraz była dziewczyna Patricka.

challengers4

Ja wiem, że ten zamieszczony opis brzmi jak fabuła z jakieś tandetnej telenoweli (jakby jeszcze wpisali, że dziewczyna to nieznana siostra jednego z chłopaków – byłoby bardzo w stylów brazylijskiego tasiemca). Ale reżyser i scenarzysta są bardziej cwani niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Sama historia opowiedziana jest na dwóch linia czasowych: podczas finałowego pojedynku oraz w ciągu 13 lat. Reżysera interesuje dynamika między tą trójką, napędzana przez rywalizację, pożądanie i pasję do tenisa. Problem jednak w tym, iż nikt z tego trójkąta nie jest kimś, kogo można całkowicie polubić czy sympatyzować. Niby jest to tylko rozmowa czy mecz, jednak podskórnie czuć napięcie.

challengers3

Szczególnie jest to widoczne podczas scen tenisowych. Z jednej strony są kręcone na szerokich ujęciach, gdzie widać obie strony, z drugiej jest tu sporo zbliżeń na detale (ruchy nóg, twarze) i budowanie napięcia. Jak jeszcze dodamy do tego agresywną techno-elektroniczną muzykę duetu Reznor/Ross oraz kapitalny montaż, dostajemy wręcz pełne ekstazy doświadczenie. Ale nic nie jest w stanie przygotować na ostatnie 15-20 minut, czyli tie-beaku. Guadagnino wtedy dosłownie szaleje – jest slow-motion, ujęcia POV, kort pokazany od dołu jakby tam było szkło czy pokazana perspektywa… piłeczki.

challengers2

Sam film działa dzięki absolutnie rewelacyjnemu trio. Kompletnie zaskoczyła mnie Zendaya, choć wielu zarzuca jej granie jedną, ciągle nabzdyczoną miną. Ale nie tutaj, sprawdzając się jako zafiksowana na punkcie tenisa zawodniczka, później trenerka, niejako przenosząc to zaangażowanie także na życie prywatne. Przez co sprawia wrażenie wyrachowanej, zimnej suki i zirytuje was. Równie wyraziści są Mike Feist i Josh O’Connor jako duet przyjaciół/rywali – pierwszy wyciszony, bardziej wrażliwy oraz skupiony, lecz powoli tracący siły; drugi bardziej pewny siebie, przekonany o swojej wyższości, cały czas przekonany, iż jeszcze ma szansę coś osiągnąć. Kiedy na ekranie są razem ta synergia nabiera większej intensywności niż większość thrillerów.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli uznam „Challengers” za najlepszy film Guadagnino do tej pory stworzony. Bardzo działający na wszystkie zmysły, intensywny, lecz bardzo elegancki i pociągający. Jeszcze nigdy zawody tenisowe nie wyglądały tak zjawiskowo, ale o tym trzeba się samemu przekonać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Święty

Trend polskich kryminałów osadzonych w czasach PRL-u ma się całkiem dobrze, co pokazywały takie filmy jak „Czerwony pająk”, „Jestem mordercą” czy serialowy „Rojst”. To tego grona aspiruje nowy film Sebastiana Buttnego „Święty”. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami film mógł stanowić intrygujące spojrzenie na końcówkę PRL-u, ale wygląda na to, że reżysera i scenarzystę w jednej osobie temat przygniótł.

Sama intryga skupiona jest wokół najbardziej bezczelnej kradzieży w historii PRL-u. W nocy z 19 na 20 marca 1986 roku włamano się do remontowanej katedry w Gnieźnie. Skradziona została srebrna figura św. Wojciecha z sarkofagu, gdzie przechowywane są szczątki pierwszego polskiego męczennika. Dla Milicji Obywatelskiej sprawa miała charakter priorytetowy, nie tylko z powodu kryminalnego charakteru sprawy, lecz bardzo napiętych stosunków między władzą komunistyczną a Kościołem katolickim. Przebieg śledztwa mógł te relacje poprawić lub pogorszyć, szczególnie iż kradzież miała miejsce półtora roku po zabójstwie księdza Popiełuszki. Do poprowadzenia sprawy zostaje wyznaczony Andrzej Baran (Mateusz Kościukiewicz) – porucznik milicji z Poznania, gdyż tamtejsi stróże prawa za bardzo boją się kontaktów z władzami duchownymi. Oficer prowadzi sprawę widząc w niej zwykły rabunek w celu zdobycia srebra. Im dalej w las, zaczyna podejrzewać, iż włamanie może mieć swoje drugie dno.

„Święty” ma spory potencjał na dobry film oraz różne ścieżki do wyboru. Z jednej strony, to mógł być czarny kryminał w realiach późnego PRL-u, z drugiej polityczny dreszczowiec ze śledczym w sprawie będącej polem minowym z masą pułapek, a z trzeciej komedią o zabarwieniu satyrycznym. Problem jednak w tym, że reżyser w swoim drugim nie bardzo może się zdecydować, gdzie z tym całym fantem pójść. Dlatego film sprawia wrażenie krążącego w kółko delikwenta wracającego z zakrapianej imprezy. Jest parę chwil przebłysku, kiedy porucznik zaczyna zauważać podobieństwo kradzieży z historią samego św. Wojciecha, opisaną na drzwiach katedry. Jeśli to budzi skojarzenia z „Kodem Leonarda da Vinci”, jest to trop prawidłowy. Sama sugestia, że kradzież byłaby polityczną intrygą, zaś śledczy jest częścią tej gry podbiłby bardzo mocno stawkę. Tak samo jak w paru scenach, kiedy figura traktowana jest jako żywa osoba.

Niestety, zawodzi bardzo mocno wykonanie. Film wygląda jak produkcja telewizyjna i to w nie najlepszym znaczeniu tego słowa. Niby scenografia oraz kostiumy wydają się pasować do realiów epoki, ale nie wybijają się za mocno. Całość sfilmowana jest bez jakiejkolwiek finezji czy kreatywności, ze sporą ilością zbliżeń oraz ujęć nocnych. Narracja jest chaotyczna, z masą pootwieranych wątków (m. in. rzekomego udziału w sprawie oficera SB, inwigilacji katedry przez bezpiekę), upchniętych do nieco ponad 90 minut. Brakuje w tym wszystkim emocjonalnego ciężaru oraz zaangażowania w całe dochodzenie.

Nawet uzdolnieni aktorzy nie są w stanie wyciągnąć tego dzieła do poziomu satysfakcjonującego. Co jest bardzo wielką szkodą, widząc m. in. Mateusza Koścukiewicza (porucznik Baran), Leszka Lichotę (ksiądz proboszcz) czy Dobromira Dymeckiego (oficer SB Marian Porębski) zmarnowanych w tak brutalny sposób. Cało w zasadzie wychodzi tylko intrygująca Lena Góra jako żona porucznika, będąca historykiem sztuki i czuć, że tam dzieje się coś ciekawego. Tylko nie wybrzmiewa to z taką siłą, potrzebną do tego „dzieła”.

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle – niestety, to kolejne rozczarowanie na naszym podwórku. Zawsze daję szansę kinu gatunkowemu made in Poland (z wyjątkiem kina Patryka Vegi oraz artystycznych pornosów a’la „365 dni” i jego mutacji), jednak „Święty” nie zasługuje na to wsparcie. Niczym sama kradzież jest brutalną robotą w wykonaniu kompletnego amatora, desperacko szukającego cennego łupu. Do tego stopnia, że niszczą wartość potencjalnego zysku i cała gra okazuje się nie warta świeczki.

4/10

Radosław Ostrowski

Mocny temat

Co jakiś czas pojawiają się filmy o tym jaką siłę ma i może jeszcze mieć dziennikarstwo. Nie chodzi mi o clickbaity, ślepe gonienie za sensacją, by nakład/oglądalność się zgadzała, ale czymś mogącym zmienić oblicze Ziemi, tej Ziemi. Dobra, z ostatnią częścią zdania przeholowałem, jednak rozumiecie co mam na myśli. Takie tytuły jak „Stan gry”, „Spotlight” czy „Czwarta władza”. Teraz do tego grona aspiruje brytyjska produkcja Netflixa „Mocny temat”.

mocny temat2

Cała historia skupia się na głośnym wywiadzie księcia Andrzeja (Rufus Sewell) z dziennikarką BBC Newsnight Emily Maitlis (Gillian Anderson) przeprowadzonym w pałacu Buckingham i transmitowany 16 października 2019 roku. Wszystko to pokazane z perspektywy producentki programu, Samanthy McAllister (Billie Piper). Co nie dziwi zważywszy, że film jest oparty na jej wspomnieniach oraz McAllister jest jedną z producentek filmu. Widzimy zarówno prowadzone negocjacje z reprezentantami medialnymi księcia, przygotowania do wywiadu czy zbieranie informacji na temat przyjaźni księcia z Jeffreyem Epsteinem. A także reperkusji tej rozmowy, która skończyła się kompromitacją członka rodziny królewskiej.

mocny temat3

Teoretycznie wszystko wydaje się być na miejscu: mocny temat, trio kobiet (producentka, dziennikarka i naczelna) doprowadzające do upadku, powolne odkrywanie zależności przy pomocy lokalnego paparazzi z Nowego Jorku. Wreszcie próba pogodzenia życia zawodowego z prywatnym Sam, która czuje się jakby nie była członkiem tej grupy. Niby wiele robiąca, lecz niedoceniana i uważana za bardziej odpowiednią do jakiegoś tabloidu. Problem jednak jest jeden i to bardzo istotny: kompletnie przeciętna realizacja. Wszystko jest zrobione w bardzo telewizyjny sposób, niby jest tu spore przywiązanie do szczegółów. Tylko to nie angażuje emocjonalnie w ogóle, cała historia jest strasznie płytka i jednowymiarowa, napisana po łebkach. Niby są jakieś zarysowane problemy Sam z wychowywaniem syna czy brakiem poczucia docenioną za swoją pracę, ale to wszystko bardziej zarysowane niż pokazane. Tak samo przygotowanie do wywiadu czy perspektywa samego Andrzeja na tą sytuację.

mocny temat1

Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest sama scena wywiadu. W tej jednej chwili mamy tutaj iskry, napięcie oraz nieporadne próby wybrnięcia z tego wszystkiego ze strony Andrzeja. To tutaj też Anderson i Sewell (bardzo dobrze ucharakteryzowani) wyciskają najwięcej ze scenariusza. Szkoda, że ta scena jest jedyną wartą uwagi w tym bardzo przeciętnym filmie. Aktorzy nie mają zbyt wielkiego pola do stworzenia postaci, a temat jest kompletnie zmarnowany. Wielka, wielka szkoda.

5/10

Radosław Ostrowski

Omen: Początek

„Aaa shit! Here we go again” – tak zareagowałem na wieść o kolejnym sequelu po latach/reboocie/prequelu kolejnego klasyka z gatunku horror und groza. No kurwa mać, ile można robić takie proste, łatwe i tanie skoki na kasę. Czyżby sequel „Egzorcysty” NICZEGO nie nauczył? Teraz postanowiono nam dać prequel innego klasyka horrorowego – „Omenu” Richarda Donnera z 1976 roku. Cisnęło się jedno i to samo pytanie: po chuj?? Przepraszam za bluzgi w tym miejscu, ale ostatnio dostajemy tak dużo rozczarowujących n-tych części, że już sama wieść o tym gasi jakikolwiek entuzjazm. Jednak wieści pojawiły się, że tym razem się udało. Czy to jednak oznacza, że film mi się spodoba?

Akcja filmu „Omen: Początek” dzieje się w Rzymie roku 1971 i skupia się wokół Amerykanki Margaret (Nell Tiger Free). To młoda zakonnica, co przybywa do Świętego Miasta, by przyjąć śluby zakonne. Wspierana przez kardynała Lawrence’a (Bill Nighy) trafia do żeńskiego klasztoru, gdzie powoli zaczyna się aklimatyzować i odnajdywać. Wśród podopiecznych dzieci zwraca uwagę na młodą dziewczynkę – Carlitę (Nicole Sorace). Ma reputację rozrabiaki, co zawsze jest (dla własnego dobra) izolowana od reszty wychowanek. Margaret zaczyna sympatyzować się z dziewczynką i jako jedyna ją wspiera. Niemniej zaczynają się dziać wokół dziwne rzeczy i trafia na trop poważnego spisku, mającego jeden cel.

Debiutująca na dużym ekranie Arkasha Stevenson nie miała łatwego zadania, a wcześniej tworzyła pojedyncze odcinki seriali i krótkometrażówki. Tutaj mierzyła się z horrorem bardziej stawiającym na atmosferę niż walenie jump-scare’ami w pysk non-stop. Mamy tu połączenie zarówno satanistycznej intrygi, dziewczynę z problemami psychicznymi (miewała halucynacje), a wszystko w czasach postępującej sekularyzacji Kościoła. Młodzi protestują i odwracają się od wiary, Kościół chce utrzymać swoją władzę, a w to wszystko są wrzuceni świeżo wkraczający do tego świata ludzie naiwni, poczciwi i porządni. Stąd plan sprowadzenia na świat Antychrysta, by ludzie zaczęli wierzyć w ZŁO PIEKIELNE, a w ten sposób frekwencja (oraz taca) będzie lepsza.

Choć cała ta intryga brzmi jak nawiedzona wersja „Kodu Leonarda da Vinci” i jest tak prawdopodobna jak uczciwość polityków, to o dziwo działa. Reżyserka nie idzie na łatwiznę w wykorzystywaniu arsenału straszakowego: zaledwie jeden (ale dobrze użyty) jump-scare, dużo mroku w kadrach oraz mniej typowe ujęcia z masą bardzo bliskich zbliżeń. Do tego inspiruje się zarówno Polańskim, Żuławskim i Cronenbergiem, jednocześnie odnosząc się (nienachalnie) do pierwszego „Omenu”. A już sam finał to jedna z najbardziej nieprzyjemnych, niepokojących momentów jakie widziałem w tego typu kinie.

Wszystko to na swoich barkach trzyma niesamowita Nell Tiger Free jako Margaret. Wierzyłem zarówno jej jako naiwnej, nieznającej życia dziewczyny w szukającą odpowiedzi, zdeterminowaną do odkrycia tajemnicy. Dziewczyna jest niesamowicie magnetyzująca, tylko pozornie wydaje się delikatna i sprzedaje każdą, KAŻDĄ scenę oraz emocje: od łagodności i empatii ku przerażeniu, bezsilności oraz gniewu. Bez tej roli ten film by się posypał na kawałki. Równie świetna jest Nicole Sorace, czyli przerażona/nawiedzona Carlita, będąca troszkę lustrzanym odbiciem samej Margaret. Do tego bardzo wprawieni specjaliści drugiego planu (intensywny Ralph Ineson, diaboliczna Sonia Braga i łagodny Bill Nighy) tworzą barwne tło całości.

Nie oczekiwałem wiele, a dostałem naprawdę dużo. „Omen: Początek” zgrabnie miesza ducha klasycznych horrorów z lat 70. i współczesnych art-house’owych dzieł, tworząc więcej niż solidną rozrywkę. Zostawia też furtkę na ciąg dalszy, który (mam nadzieję) powstanie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Balerina

To, że Netflix produkuje filmy ze wszystkich stron świata jest wiedzą powszechną, nawet z krajów azjatyckich. Przyznaję się, że tych ostatnich nie oglądam zbyt wiele i… nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wiem dla kogo to powstaje i jakość raczej pozostawia wiele do życzenia. Dlatego na „Balerinę” podchodziłem z ostrożnością sapera badającego pole minowe bez sprzętu. Koreański film akcji – brzmiało zachęcająco, ale… tylko brzmiało.

Główną bohaterką jest niejaka Ok-joo (Jong-seo Jun) – kiedyś zajmowała się ochroną, potem pracowała w strzelnicy, a teraz zajęcia jako takiego nie ma. Przyjaźni się z poznaną przypadkiem Min-hee (Yoo-rim Park), czyli tytułową baletnicą. Być może nawet jest coś więcej, ale to nie pada wprost. Relacja ta jednak kończy się dość brutalnie, gdy balerina popełnia samobójstwo. Pozostawiona notka zostawia poszlakę i jedną wiadomość: „Pomścij mnie”. Powoli trafia na trop wielkiego miłośnika sado-maso oraz… dilera narkotykowego. Więc decyzja wydaje się prosta: znaleźć gościa, złapać i zabić.

Jeśli spodziewacie się pełnego adrenaliny i popisów strzeleckich a’la „John Wick”, to pomyliście mocno adresy. „Balerina” więcej czasu spędza na powolnym podbudowaniu oraz bliższemu poznawaniu naszych rywali niż na scenach walki. Z jednej strony może to być zaletą, dając szansę na zbudowanie wiarygodnego portretu psychologicznego czy relacji głównego złola z resztą mafijnego półświatka. Problemy jednak są dwa. Po pierwsze, spowalnia to mocno i tak żółwie tempo. Po drugie, nie angażuje to aż tak emocjonalnie jak sobie zaplanowali twórcy. W czym nie pomagają ani dialogi, ani bardzo specyficzne aktorstwo. Pojawiają się pewne drobne akcenty humorystyczne (para staruszków sprzedająca broń czy wyluzowany szef mafii, co beszta i upokarza naszego antagonistę), co jest pewnym przełamaniem. Czego nie można powiedzieć o odrobinę kiczowatej warstwie melodramatycznej (ta k-popowa piosenka na końcu) czy pojawiającej się znikąd dziewczynie z hotelu. Wszystko to sprawia wrażenie na siłę skróconego do półtorej godziny smętu.

Samej akcji jest raptem ze 2-3 sceny, ale one są zrobione całkiem nieźle zrobione. Pełne dynamicznej energii, krwawej przemocy i szybkiego montażu nie pozwalają na złapanie oddechu. Nie jest to może poziom „Johna Wicka”, ale daje radę. To jednak za mało, by polecić „Balerinę” nawet najbardziej zatwardziałym fanom akcyjniaków. Nie wciąga, nuży, ma niezbyt ciekawych bohaterów i nie wyróżnia się z tłumu tak bardzo jakby chciał.

4/10

Radosław Ostrowski

Civil War

„Wojna domowa od wielu wieków trwa” – ten cytat tutaj wrzuciłem, bo mi się w tak dziwny sposób skojarzyło. Tylko nie będziemy mieli do czynienia z konfliktem rodzinnym, lecz czymś o wiele, wiele gorszym. O rozpadzie Stanów (nie)Zjednoczonych Ameryki, gdzie prezydent (Nick Offerman) pełni trzecią kadencję i stany podzieliły się na różne koalicje, prowadzące ze sobą wojnę. Wojnę domową lub secesyjną – jak zwał, tak zwał, zaś naszym przewodnikiem jest Alex Garland.

Czas jest bliżej nieokreślony, raczej bliższa przyszłość niż dalsza. USA są podzielone i w stanie wojny, gdzie panuje chaos, anarchia, zaś służby porządkowe są mocno osłabione. Przynajmniej w mieście Nowy Jork, gdzie przebywa Lee Smith (Kirsten Dunst) – legendarna fotoreporterka, co widziała niejedną wojnę, niejedną rzeź i masakrę. Jej towarzyszy reporter Joel (Wagner Moura) i oboje planują przeprowadzić bardzo trudną akcję: przebić się do Waszyngtonu, by zrobić wywiad z Miłościwie Panującym Panem Prezydentem. Może to być dla niego ostatni wywiad w jego życiu, więc gra wydaje się być tego warta. Do naszej parki dołącza jeszcze dwójka – weteran dziennikarstwa Sammy (Stephen McKenley Henderson) oraz aspirująca do zawodu fotoreporterki Jessie (Cailee Spaeny).

Nowy film Garlanda to hybryda dramatu wojennego z kinem drogi, gdzie razem z naszą czwórką obserwujemy kolejne przystanki krajobrazu po bitwach. Autostrada pełna opuszczonych samochodów, palące się nocą drzewa w lesie, nieugryzione wojną małe miasteczko, wreszcie finałowy szturm na Waszyngton – krajobraz niemal cały czas się zmienia. A jednocześnie reżyser podskórnie buduje cały czas napięcie i oczekiwanie, że nie wiadomo skąd może pojawić się strzał, żołnierze czy leżące trupy. O samym konflikcie nie wiemy za dużo – ani kto, dlaczego zaczął i o co tu chodzi. Oprócz tego, że Amerykanie strzelają do Amerykanów, bo… Amerykanie strzelają do Amerykanów. Sami ludzie (czytaj: nie-żołnierze) albo nie rozumieją całego konfliktu, albo nie angażują się w niego, licząc na przeczekanie. Po drodze pada cały czas pytanie o sens zawodu fotoreportera. Z jednej strony mają to być osoby nieopowiadające się po żadnej ze stron konfliktu, tylko „chwytające moment” i wydają się przez to niezależni. Problem jednak w tym, iż by móc tą pracę wykonywać trzeba się emocjonalnie „wyłączyć”, wyzbyć z siebie jakąkolwiek empatię. Tylko czy jest sens dalej robić zdjęcia, skoro nie ma to żadnego wpływu na rzeczywistość?

Technicznie „Civil War” jest bardzo imponujący, co w przypadku tego reżysera nie jest zaskoczeniem. Zdjęcia z jednej strony pokazują skalę tego konfliktu (szczególnie w trzecim akcie), ale przez większość czasu jest bardzo intymnie, wręcz blisko postaci. Potrafi wyglądać niesamowicie pięknie (nocna przejażdżka przez las), ale jednocześnie niepokojąco i mrocznie. Ale najbardziej immersyjną rzeczą w tym filmie jest DŹWIĘK. Nie tylko chodzi o strzały, świszczące kule czy eksplozje, lecz o jeden szczególik – migawka aparatu fotograficznego. Gdy słyszymy ten dźwięk, na chwilę pojawia się czarno-białe zdjęcie i cisza. Reżyser jeszcze bawi się zarówno dźwiękiem, jak także oprawą muzyczną, by wywołać poczucie dysonansu. Kiedy dzieje się coś dramatycznego, a Garland albo pozbywa się kompletnie dźwięku, albo dodaje skoczną piosenkę.

A wszystko to także dźwiga fantastyczne aktorstwo. Kompletną niespodzianką była dla mnie Kirsten Dunst, tworząc najbardziej wycofaną i wyciszoną kreację w swojej karierze. Jej postać jest bardzo zmęczona, wręcz wypalona swoją pracą, lecz wiele pokazuje ona mową ciała oraz oczami. Być może jest to zbyt wycofana kreacja, przez co kompletnie może wydawać się nieciekawa, lecz to tylko pozory. Równie zjawiskowa jest Cailee Spaeny jako Jessie – młoda, aspirująca fotograf, niejako na początku swojej drogi zawodowej. Razem z Dunst tworzy mocny duet mistrzyni/uczennica, elektryzując do samego końca. Świetnie skład uzupełniają Wagner Moura (uzależniony od adrenaliny Joel, niemal dziwnie podobny do Pedro Pascala) oraz Stephen McKenley Henderson (Sammy, będący wręcz mentorem całej grupy), tworząc bardzo zgraną paczkę. Nie można też zapomnieć o kapitalnym epizodzie Jesse’ego Plemonsa w roli żołnierza z krwiście czerwonymi okularami.

Dla mnie „Civil War” to powrót Garlanda do formy po rozczarowującym „Men”. Wielu może rozczarować ledwo zarysowane tło polityczne czy bardzo chłodne podejście w pokazaniu całej tej sytuacji. Ale to bardzo intensywne, trzymające w napięciu kino, pełne niepokojących scen, obrazów niczym ze zbliżającego się końca świata.

8/10

Radosław Ostrowski

Czerwone maki

Dla wielu hasło „polskie kino historyczno-wojenne” wywołuje bardzo traumatyczne doświadczenia. Mimo wykorzystania sporego budżetu (20 mln złotych lub więcej) dzieła te sprawiają wrażenie tanich, chaotycznie zmontowanych, pozbawionych wyrazistych postaci, niezbyt dobrze zagrane, nudne, patetyczno-podniosłe gnioty. Dzieła te bardziej pasowałyby do telewizji, ale takiej sprzed 30-40 lat. Problem w tym, że one cały czas powstają i od czasu „Miasta 44” nic wartego uwagi nie powstało. Jednak nasi filmowcy są jak karaluchy: odporni na krytykę i skłonni do ataku w najmniej spodziewanym momencie.

Jednym z tych konsekwentnie tworzących tego typu produkcje jest Krzysztof Łukaszewicz. Zwrócił swoją uwagę debiutanckim „Linczem” i wojenną „Karbalą”, ale potem się zaczęło. „Orlęta. Grodno ‘39”, „Raport Pileckiego”, wcześniej scenariusz do „Generała Nila”. A teraz postanowił opowiedzieć o bitwie pod Monte Cassino. I jeśli liczycie na to, że zrobił pewien progres, to nie mam zbyt dobrych wiadomości. „Czerwone maki” może nie są aż tak tragicznie jak można się było spodziewać, ale do miana dobrego czy niezłego brakuje mu wiele.

Akcja skupia się wokół Jędrka Zahorskiego (Nicolas Przygoda) – młodego chłopaka z armii generała Andersa, co wcześniej był w sowieckim łagrze. Krnąbrny, niezdyscyplinowany złodziejaszek, pakujący się zawsze w tarapaty. Oraz beznadziejnie zakochany w pielęgniarce, ale ta jest albo zbyt zajęta rannymi, albo pewnym oficerem, co nie poprawia jego sytuacji. Jednak zamiast trafić przed sąd, zostaje wzięty pod kuratelę redaktora (Leszek Lichota), szkolącego go na swojego asystenta. Wkrótce polscy żołnierze ruszą do boju, by zdobyć klasztor na wzgórzu Monte Cassino – misji wręcz samobójczej.

Sam początek filmu (ucieczka ze skradzionymi lekami przez uliczki Iraku) przypominał mi podobną chwilę w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, ze świetną pracą kamery oraz sporą skalą. Patrząc na to myślisz: „To może być całkiem dobre, skoro tak zaczynamy”. Są i czołgi, jeepy, więcej niż tylko pięciu chłopa w mundurkach z giwerami, jest nawet trochę strzelania. Problem w tym, ze główny wątek, czyli niby-romans jest równie interesujący jak oglądanie kopulujących owadów pod mikroskopem. Coś tam się dzieje, ale w ostateczności zmierza donikąd i nikogo to nie obchodzi, nawet grających tą parę Nicolasa Przygodę oraz Magdalenę Żak. Do aktorstwa jednak dojdę później. Fabuła przeskakuje od sztabu wojskowego generała Andersa (Michał Żurawski) przez lazaret aż do pola bitwy w postaci… wzgórza do zdobycia. Oraz zaminowanej, wąskiej drogi. Na więcej nie było nas stać, sorry. Brakuje jakiegoś silnego spoiwa i emocjonalnego ciężaru, by zaangażować się. Rzeczy się dzieją, a większość istotnych rzeczy dzieje się w zasadzie poza kadrem.

Technicznie starano się tu jak najwięcej wycisnąć. Efekt jest dość połowiczny. Scenografia, kostiumy czy wypożyczone z muzeum pojazdy prezentują się solidnie, o tyle zdjęcia i montaż są bardzo nierówne. Nie brakuje ładnych kadrów, jednak sceny batalistyczne to festiwal chaosu, shaky-camu oraz ukrywanie niedostatków budżetowych. Nie brakuje tu popisów pirotechnicznych (całkiem znośnych), zmasakrowanych ciał i flaków, a nawet odrobiny slow-motion.

A co mogę powiedzieć o aktorstwie w „Czerwonych makach”? No cóż, istnieje, jest widoczne, ale nie wybija się za bardzo z tłumu. Nikt tu nie ma szansy się wykazać, nikt nie wyróżnia się specjalnie z tłumu, w czym nie pomagają średnie dialogi. Choć są tutaj dwa wyjątki od reguły: Leszek Lichota i Michał Żurawski. Pierwszy jako redaktor (wzorowany na Melchiorze Wańkowiczu), który staje się mentorem dla Jędrka i odgrywa dość istotną rolę w jego przemianie, z kolei Żurawski w roli generała Andersa jest bardzo wycofany, pokazując jak silną presję czuje wobec otoczenia oraz dźwigany przez niego ciężar odpowiedzialności. Reszta radzi sobie albo poprawnie (szczerzący swoje białe ząbki Mateusz Banasiuk czy najbardziej poważny ze stawki Szymon Piotr Warszawski), albo robi w zasadzie za ogon (Bartłomiej Topa, Dariusz Toczek czy Cezary Łukaszewicz). A jak radzi sobie w roli głównej Nicolas Przygoda? Sam pomysł na niego był ciekawy – trzymający się ziemi anty-bohater, co nie wierzy w poświęcenie, patriotyzm itp. Tylko aktor wydaje się strasznie sztuczny, irytujący, zaś jego przemiana niewiarygodna.

Zawsze przy takich produkcjach jak „Czerwone maki” pada jedno fundamentalne pytanie: Jeśli nie ma się budżetu na takie produkcje, czy w ogóle jest sens je robić? Jako film fabularny, a nie np. dokumentu? Trudno odmówić Krzysztofowi Łukaszewiczowi pasji do historii, jednak do realizacji dobrego i spełnionego filmu historyczno-wojennego. Być może należy tą pasję inaczej wykorzystać oraz przewartościować swoje cele.

5/10

Radosław Ostrowski

Kobieta z…

Mój stosunek do Małgorzaty Szumowskiej przez lata można określić jako… skomplikowany. Najbardziej w jej filmografii spodobały mi się tylko dwa tytuły: „33 sceny z życia” i „Śniegu już nigdy nie będzie”. Szczególnie ten drugi tytuł okazał się dla mnie ogromnym zaskoczeniem, dając reżyserce u mnie kredyt zaufania. Zaprocentowało to solidnym „Infinite Storm”, a teraz wspólnie z Michałem Englertem stworzyli pierwszy polski film fabularny o postaci transpłciowej.

Wszystko zaczyna się jeszcze w PRL-u roku, kiedy Andrzej jeszcze jako dziecko mocno wyróżniał się z otoczenia. Od uciekania z welonem na głowie, odrzucenie przez komisję wojskową z powodu… pomalowanych paznokci. W tajemnicy zaczął wykradać matce hormony, przebierać się w damskie ubrania i czuć się innym od reszty otoczenia. Nikt z jego rodziny (wliczają w to żonę) nie zna jego tajemnicy, do tego jeszcze jesteśmy w małym miasteczku, gdzie plotki rozchodzą się szybciej. Czyżby Andrzej/Aniela nie miałby jakiejkolwiek szansy na życie w zgodzie ze sobą?

kobieta z1

Szumowska z Englertem skupiają się cały czas na głównym bohaterze i towarzyszymy mu przez ponad 40 (!!!) lat. Z oczywistych powodów narracja jest skokowa, pełna syntez oraz wielu wątków pobocznych. Ale zawsze w centrum tego wszystkiego znajduje się Andrzej – czyli kobieta urodzona w ciele mężczyzny. Próby pomocy lekarskiej na przestrzeni lat (od endokrynologa w lat 80., przez psychiatrę w latach 90. aż po psychologa w latach 2000.), szukania wsparcia i informacji, próba dopasowania się do życia rodzinnego. A im dalej w las, tym dziwniejsze sytuacje są potrzebne do przeprowadzenia operacji zmiany płci (scena u adwokata, tłumaczącego procedury – mocna). Wszystko to pokazane bez szukania na siłę sensacji czy kontrowersji, co należy pochwalić.

kobieta z2

Co mnie najbardziej zaskoczyło to jak wiele wsparcia dostaje nasza bohaterka z najmniej spodziewanych grup: kolegów z pracy, sióstr zakonnych (u nich zamieszkuje przez pewien czas) czy – choć bardzo powoli i nie od razu – rodziny. „Kobieta z…” pod tym względem może stanowić materiał edukacyjny dla osób, co próbują zrozumieć osoby transpłciowe. Nieważne, czy mówimy o rozmowach podczas grupy wsparcia (tutaj wypowiada się m.in. Anna Grodzka) czy wizycie o doktora Bardo (solidna rola Mikołaja Grabowskiego). Nie brakuje pięknych momentów (zakochanie się Andrzeja w Izie – cudownie sfilmowana i zmontowana), czy delikatnych momentów intymnych. Problem w tym, że czasami duet reżyserski gubi rytm i tempo, parę wątków jest zbędnych (kiedy dorosły Andrzej/Aniela trafia do więzienia) czy jest zbyt wiele uproszczeń.

kobieta z4

Wszystko to jednak ratują zarówno świetne zdjęcia Michała Englerta jak też świetne aktorstwo. Główną rolę grają Mateusz Więcławek (młody Andrzej) i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, tworząc absolutnie rewelacyjną kreację. Bez popadania w przerysowanie, bardzo delikatnie, opierając się na spojrzeniach oraz mowie ciała. Równie świetna jest Joanna Kulig oraz Bogumiła Bajor, wcielające się w postać żony Andrzeja, Izy. Dynamika tej pary to były dla mnie jedne z mocniejszych scen tego filmu. Na drugim i trzecim planie jest masa znajomych twarzy (m. in. Jacek Braciak, Wojciech Mecwaldowski, Jerzy Bończak czy Tomasz Schuchardt), zaś każdy tworzy co najmniej solidną rolę.

kobieta z3

Kobieta z…” dla mnie jest potwierdzeniem formy reżyserskiej Szumowskiej, skupiającej się na człowieku i szanując go zamiast eksploatować. Jest szczerze, uczciwie, kapitalnie zagrane i – co mnie zaskoczyło – emocjonalnie angażujące do samego końca.

7/10

Radosław Ostrowski