Omen: Początek

„Aaa shit! Here we go again” – tak zareagowałem na wieść o kolejnym sequelu po latach/reboocie/prequelu kolejnego klasyka z gatunku horror und groza. No kurwa mać, ile można robić takie proste, łatwe i tanie skoki na kasę. Czyżby sequel „Egzorcysty” NICZEGO nie nauczył? Teraz postanowiono nam dać prequel innego klasyka horrorowego – „Omenu” Richarda Donnera z 1976 roku. Cisnęło się jedno i to samo pytanie: po chuj?? Przepraszam za bluzgi w tym miejscu, ale ostatnio dostajemy tak dużo rozczarowujących n-tych części, że już sama wieść o tym gasi jakikolwiek entuzjazm. Jednak wieści pojawiły się, że tym razem się udało. Czy to jednak oznacza, że film mi się spodoba?

Akcja filmu „Omen: Początek” dzieje się w Rzymie roku 1971 i skupia się wokół Amerykanki Margaret (Nell Tiger Free). To młoda zakonnica, co przybywa do Świętego Miasta, by przyjąć śluby zakonne. Wspierana przez kardynała Lawrence’a (Bill Nighy) trafia do żeńskiego klasztoru, gdzie powoli zaczyna się aklimatyzować i odnajdywać. Wśród podopiecznych dzieci zwraca uwagę na młodą dziewczynkę – Carlitę (Nicole Sorace). Ma reputację rozrabiaki, co zawsze jest (dla własnego dobra) izolowana od reszty wychowanek. Margaret zaczyna sympatyzować się z dziewczynką i jako jedyna ją wspiera. Niemniej zaczynają się dziać wokół dziwne rzeczy i trafia na trop poważnego spisku, mającego jeden cel.

Debiutująca na dużym ekranie Arkasha Stevenson nie miała łatwego zadania, a wcześniej tworzyła pojedyncze odcinki seriali i krótkometrażówki. Tutaj mierzyła się z horrorem bardziej stawiającym na atmosferę niż walenie jump-scare’ami w pysk non-stop. Mamy tu połączenie zarówno satanistycznej intrygi, dziewczynę z problemami psychicznymi (miewała halucynacje), a wszystko w czasach postępującej sekularyzacji Kościoła. Młodzi protestują i odwracają się od wiary, Kościół chce utrzymać swoją władzę, a w to wszystko są wrzuceni świeżo wkraczający do tego świata ludzie naiwni, poczciwi i porządni. Stąd plan sprowadzenia na świat Antychrysta, by ludzie zaczęli wierzyć w ZŁO PIEKIELNE, a w ten sposób frekwencja (oraz taca) będzie lepsza.

Choć cała ta intryga brzmi jak nawiedzona wersja „Kodu Leonarda da Vinci” i jest tak prawdopodobna jak uczciwość polityków, to o dziwo działa. Reżyserka nie idzie na łatwiznę w wykorzystywaniu arsenału straszakowego: zaledwie jeden (ale dobrze użyty) jump-scare, dużo mroku w kadrach oraz mniej typowe ujęcia z masą bardzo bliskich zbliżeń. Do tego inspiruje się zarówno Polańskim, Żuławskim i Cronenbergiem, jednocześnie odnosząc się (nienachalnie) do pierwszego „Omenu”. A już sam finał to jedna z najbardziej nieprzyjemnych, niepokojących momentów jakie widziałem w tego typu kinie.

Wszystko to na swoich barkach trzyma niesamowita Nell Tiger Free jako Margaret. Wierzyłem zarówno jej jako naiwnej, nieznającej życia dziewczyny w szukającą odpowiedzi, zdeterminowaną do odkrycia tajemnicy. Dziewczyna jest niesamowicie magnetyzująca, tylko pozornie wydaje się delikatna i sprzedaje każdą, KAŻDĄ scenę oraz emocje: od łagodności i empatii ku przerażeniu, bezsilności oraz gniewu. Bez tej roli ten film by się posypał na kawałki. Równie świetna jest Nicole Sorace, czyli przerażona/nawiedzona Carlita, będąca troszkę lustrzanym odbiciem samej Margaret. Do tego bardzo wprawieni specjaliści drugiego planu (intensywny Ralph Ineson, diaboliczna Sonia Braga i łagodny Bill Nighy) tworzą barwne tło całości.

Nie oczekiwałem wiele, a dostałem naprawdę dużo. „Omen: Początek” zgrabnie miesza ducha klasycznych horrorów z lat 70. i współczesnych art-house’owych dzieł, tworząc więcej niż solidną rozrywkę. Zostawia też furtkę na ciąg dalszy, który (mam nadzieję) powstanie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz