Omen: Początek

„Aaa shit! Here we go again” – tak zareagowałem na wieść o kolejnym sequelu po latach/reboocie/prequelu kolejnego klasyka z gatunku horror und groza. No kurwa mać, ile można robić takie proste, łatwe i tanie skoki na kasę. Czyżby sequel „Egzorcysty” NICZEGO nie nauczył? Teraz postanowiono nam dać prequel innego klasyka horrorowego – „Omenu” Richarda Donnera z 1976 roku. Cisnęło się jedno i to samo pytanie: po chuj?? Przepraszam za bluzgi w tym miejscu, ale ostatnio dostajemy tak dużo rozczarowujących n-tych części, że już sama wieść o tym gasi jakikolwiek entuzjazm. Jednak wieści pojawiły się, że tym razem się udało. Czy to jednak oznacza, że film mi się spodoba?

Akcja filmu „Omen: Początek” dzieje się w Rzymie roku 1971 i skupia się wokół Amerykanki Margaret (Nell Tiger Free). To młoda zakonnica, co przybywa do Świętego Miasta, by przyjąć śluby zakonne. Wspierana przez kardynała Lawrence’a (Bill Nighy) trafia do żeńskiego klasztoru, gdzie powoli zaczyna się aklimatyzować i odnajdywać. Wśród podopiecznych dzieci zwraca uwagę na młodą dziewczynkę – Carlitę (Nicole Sorace). Ma reputację rozrabiaki, co zawsze jest (dla własnego dobra) izolowana od reszty wychowanek. Margaret zaczyna sympatyzować się z dziewczynką i jako jedyna ją wspiera. Niemniej zaczynają się dziać wokół dziwne rzeczy i trafia na trop poważnego spisku, mającego jeden cel.

Debiutująca na dużym ekranie Arkasha Stevenson nie miała łatwego zadania, a wcześniej tworzyła pojedyncze odcinki seriali i krótkometrażówki. Tutaj mierzyła się z horrorem bardziej stawiającym na atmosferę niż walenie jump-scare’ami w pysk non-stop. Mamy tu połączenie zarówno satanistycznej intrygi, dziewczynę z problemami psychicznymi (miewała halucynacje), a wszystko w czasach postępującej sekularyzacji Kościoła. Młodzi protestują i odwracają się od wiary, Kościół chce utrzymać swoją władzę, a w to wszystko są wrzuceni świeżo wkraczający do tego świata ludzie naiwni, poczciwi i porządni. Stąd plan sprowadzenia na świat Antychrysta, by ludzie zaczęli wierzyć w ZŁO PIEKIELNE, a w ten sposób frekwencja (oraz taca) będzie lepsza.

Choć cała ta intryga brzmi jak nawiedzona wersja „Kodu Leonarda da Vinci” i jest tak prawdopodobna jak uczciwość polityków, to o dziwo działa. Reżyserka nie idzie na łatwiznę w wykorzystywaniu arsenału straszakowego: zaledwie jeden (ale dobrze użyty) jump-scare, dużo mroku w kadrach oraz mniej typowe ujęcia z masą bardzo bliskich zbliżeń. Do tego inspiruje się zarówno Polańskim, Żuławskim i Cronenbergiem, jednocześnie odnosząc się (nienachalnie) do pierwszego „Omenu”. A już sam finał to jedna z najbardziej nieprzyjemnych, niepokojących momentów jakie widziałem w tego typu kinie.

Wszystko to na swoich barkach trzyma niesamowita Nell Tiger Free jako Margaret. Wierzyłem zarówno jej jako naiwnej, nieznającej życia dziewczyny w szukającą odpowiedzi, zdeterminowaną do odkrycia tajemnicy. Dziewczyna jest niesamowicie magnetyzująca, tylko pozornie wydaje się delikatna i sprzedaje każdą, KAŻDĄ scenę oraz emocje: od łagodności i empatii ku przerażeniu, bezsilności oraz gniewu. Bez tej roli ten film by się posypał na kawałki. Równie świetna jest Nicole Sorace, czyli przerażona/nawiedzona Carlita, będąca troszkę lustrzanym odbiciem samej Margaret. Do tego bardzo wprawieni specjaliści drugiego planu (intensywny Ralph Ineson, diaboliczna Sonia Braga i łagodny Bill Nighy) tworzą barwne tło całości.

Nie oczekiwałem wiele, a dostałem naprawdę dużo. „Omen: Początek” zgrabnie miesza ducha klasycznych horrorów z lat 70. i współczesnych art-house’owych dzieł, tworząc więcej niż solidną rozrywkę. Zostawia też furtkę na ciąg dalszy, który (mam nadzieję) powstanie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Gdy rodzi się zło

Argentyna może kojarzyć się z wieloma rzeczami – z Leo Messim, z ukrywaniem nazistów po wojnie (trochę wstyd), z Evitą Perron. A jak filmowo? Cóż, nie wiele filmów z tego kraju trafia do nas („Dziewięć królowych”, „Dzikie historie”). Jednak jak już się pojawia, to jest to interesujące kino. Nie inaczej jest w przypadku filmu „Gdy rodzi się zło” – niskobudżetowego horroru od debiutanta Demiana Rugny.

Akcja toczy się gdzieś na dalekim zadupiu, poza cywilizacją, gdzie diabeł mówi dobranoc. Tutaj właśnie mieszka dwóch braci – Pablo (Ezequiel Rodriguez) i Jaime (Demian Salomon), próbując spokojnie żyć. Wszystko jednak się komplikuje, kiedy panowie znajdują coś, co kiedyś było człowiekiem – przynajmniej w połowie. Na podstawie znalezionych koło ciała przedmiotów udaje im się ustalić, że ofiara jest „sprzątaczem”, czyli wysłanym przez ministerstwo urzędnikiem, mającym zabić tzw. gnijącego. Kim on jest? Człowiekiem opętanym przez demona, którego ciało zaczyna umierać od środka. Sprawy komplikują się, kiedy bracia za namową właściciela ziemi, Ruiza (Luiz Ziembrowski) pozbywają się zgniłka z domu.

Historia na pierwszy rzut oka nie brzmi jakoś oryginalnie, jednak wszystko zależy od sposobu podejścia. Reżyser dość szybko pokazuje świat, gdzie od pewnego czasu panuje ta dziwna epidemia, zaś pozbycie się „złego” wymaga pewnych konkretnych zasad (niczym w „Coś za mną chodzi”). Problem w tym, że ludzie albo uznają to za totalną bujdę, albo są bardzo łatwo podatni na manipulację. Tutaj walka wydaje się być z góry skazana na przegraną, bo każda próba ogarnięcia sytuacji doprowadza do eskalacji. I tutaj zło się nie patyczkuje z nikim i niczym: to opętanie może dosięgnąć dzieci, zwierzęta oraz zaraża całe otoczenie. Znikają zwierzęta (nawet te mogą być opętane), a wszystko zdradzane jest bardzo powoli, bez walenia ekspozycją w twarz.

Jest krwawo, brutalnie, wręcz szokująco (praktyczne efekty specjalne robią piorunujące wrażenie!!!), z konsekwentnie budowaną atmosferą grozy. Ten film naprawdę przeraża: od pierwszego zobaczenia zgniłka przez atak psa na dziecko aż po bardzo nerwową scenę w szkole. Tu dzieciaki mogą być ofiarami, a także same zabijają. Wszystko bez stosowania jump-scare’ów, żadnych zabaw w egzorcyzmy czy głupich zachowań ludzi. I broń Boże nie oglądajcie tego przy jedzeniu. Cały czas Rugna trzyma w napięciu aż do bardzo mocnego, brutalnego zakończenia.

Czy ten film ma wady? Parę drobnych, które wynikają ze skromnego budżetu. Niewiele lokacji, miejscami nadekspresyjne aktorstwo czy kilkusekundowe ujęcia z samochodu, gdzie widać, że tło było robione na green screanie. Nie zmienia to jednak faktu, że to jeden ze świeższych i ciekawszych horrorów ostatnich lat. Intensywny, makabryczny i bezkompromisowy w pokazaniu świata, gdzie Bóg dawno umarł, zaś zło czeka na swoją chwilę.

8/10

Radosław Ostrowski

Meg 2: Głębia

Pamiętacie jak parę lat temu Jason Statham walczył z prehistorycznymi rekinami? Czyli megalodonami zwanymi meg? Pierwszy „Meg” był średnim, głupim filmem klasy B za dużą kasę (głównie z Chin), który mógł dawać masę frajdy. Przy okazji zarobił też kupę kasy, więc sequel był nieunikniony. Tym razem za kamerą stanął sam Ben Wheatley, czyli twórca „Kill List”, „High Rise” czy „Free Fire”. Ale to nie miało jakiegoś dużego wpływu na styl czy jakość.

meg2-1

Statham wraca jako Jonas Taylor – doświadczony płetwonurek, który pracuje dla chińskiego Instytutu Oceanicznego. Przy okazji wkurza wszystkich, co niszczą morza np. wrzucając tam toksyczne substancje w beczkach. Ale też mierzył się ze znajdującymi się na dnie oceanu prehistorycznymi rekinami, co przebiły się na powierzchnię. Tym razem szef grupy badawczej, Zhang Jiuming (Wu Jing) chce badać dno oceanu i pracuje nad specjalnymi egzoszkieletami. Podczas ekspedycji (gdzie jeszcze przekrada się 14-letnia Meiying, wkurzając ojca i Jonasa) odkrywają kolejne megi, jednak nie to jest największym problemem. Jest nim za to pewna funkcjonująca stacja, gdzie… prowadzone są wydobycia rzadkich surowców.

meg2-2

Druga część ma więcej tego, co było poprzednio: więcej rekinów, więcej morza, więcej Chińczyków, więcej ekspozycji i… więcej nudy. Cała ta intryga związana z wydobywaniem surowców wydaje się być wzięta z innego filmu. Do tego traktowana jest ze śmiertelną powagą, co jeszcze bardziej gryzie się z całą resztą. Najlepszy jest absolutnie początek, czyli akcja Jonasa na statku wyrzucającym toksyczne beczki oraz półgodzinny finał, gdzie rekiny atakują ludzi. I z nimi mierzy się Jason Statham. Wiążę się z tą decyzją jedno ważne pytanie: CZEMU TAK PÓŹNO? Ja cały film czekałem na Niezniszczalnego Jasona robiącego to, co potrafi najlepiej – spuszczać łomot.

Tylko, że zamiast tego mamy kompletną bzdurę z wydobywaniem rzadkich minerałów z oceanu, co przynosi od groma piniądzorów. Oraz pójście w klimaty z „Otchłani” Jamesa Camerona. Po twarzy dostajemy ekspozycyjnymi dialogami i wymuszonym humorem, co trafia w cel niczym ślepiec z karabinu snajperskiego na odległość 10 km. Do tego kompletnie nijacy antagoniści, których nie da się traktować poważnie, dopasowany do tego poziomu drugi plan oraz niezbyt dobre efekty komputerowe.

meg2-3

Najgorsze jest jednak coś zupełnie innego, co kryje się w dwóch słowach: chiński rynek. Co oznacza dwie istotne kwestie. Po pierwszy, więcej azjatyckich twarzy. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale postać Jiuminga i jej córki mają w zasadzie wincyj czasu ekranowego od Stathama, rzekomej gwiazdy tego filmu. A taka parka wychodzi z każdych tarapatów, szczególnie tatuś. Bo ja wiadomo, wszyscy Chińczycy są superinteligentni, znają kung fu i mają od cholery szczęścia. Trochę śmierdzi to propagandą. Po drugie, oznacza to całkowity brak krwi, a ta by się tutaj bardzo przydała. Ale we Chinach filmów z R-ką pokazywać nie można, ponieważ nie są w ogóle dystrybuowane (albo jak mówił Ryan Reynolds dostają kategorię wiekową: Pierdol się i tak tego nie zobaczysz). A sama obecność posoki podbiłaby klimat kina klasy B i dałaby więcej frajdy.

meg2-4

Jestem strasznie wkurzony i rozczarowany drugim „Meg”. Dać Jasona Stathama oraz masę rekinów do rozwalenia, podkręcić absurdalność, a także dodać paru kumpli do wsparcia – DLACZEGO ZROBIENIE TEGO BYŁO DLA TWÓRCÓW ZA TRUDNE???!!! I jest jeszcze niebezpieczna nadzieja, że powstanie część trzecia. Boże, daj mi siły!!!

4/10

Radosław Ostrowski

Barbarzyńcy

Takie film jak dzieło debiutanta Zacha Greggera trudne jest do opowiedzenia i zrecenzowania. Bo kluczem do sukcesu filmu jest element zaskoczenia – im mniej się wie, tym większe wrażenie zrobi. Więc postaram się powiedzieć jak najmniej, ale na tyle, by zachęcić.

A więc trafiamy do Detroit – miasta biedy, nędzy i rozpaczy. Bez perspektyw, bez nadziei i bez czegokolwiek. Tutaj trafia młoda dziewczyna Tess (Georgina Campbell), szukająca pracy. Wynajmuje dom w niezbyt bezpiecznej dzielnicy, wyglądającej niczym z planu filmu post-apokaliptycznego. Dom wydaje się prezentować w lepszym stanie od reszty otoczenia. Przed wejściem powinna być skrytka na kod z kluczem, lecz po wpisaniu kod… skrytka jest pusta. Mało tego, ktoś już jest w środku, a imię jego Keith (Bill Skarsgard, będący także jednym z producentów wykonawczych filmu). Co ciekawe, też wynajął ten dom przez agencję od tych spraw. Kobieta dość niepewnie, ale wchodzi do środka. Sytuacja jest dość… niezręczna, mówiąc delikatnie. Noc jednak przebiega bez komplikacji, jednak to okazuje się być najmniejszym problemem.

To jest początek i – jak się później okaże – jedna z trzech historii opowiadanych w tym filmie. Każdą z nich reżyser wprowadza w najmniej spodziewanym momencie, co wywołuje pewną dezorientację. Bo o co tu tak naprawdę chodzi? Spoiwem okazuje się dom oraz ukrywające się tajemnica skrywana już od lat 80. Więcej nie zdradzę, ale jedno mogę powiedzieć: „Barbarzyńcy” bawią się oczekiwaniami. Chćby na samym początku, gdy poznajemy Tess i Keitha. Wiele tutaj reżyser opowiada czy to wizualnie (jej telefon i ciągle dzwoniący delikwent) albo sugeruje nie wprost. A wtedy Gregger w najmniej spodziewanym momencie wyciąga asa z rękawa i klimat robi się coraz gęstszy, wręcz klaustrofobiczny. A przewija się tu parę motywów, wokół których reżyser tańczy: wynajem domu, gwałt, toksyczna męskość, obsesja posiadania rodziny. Wszystko mieszane, szatkowane i tworzące mocny koktajl.

Gregger świetnie buduje atmosferę niepokoju, mroku oraz szoku. Cały czas potrafi się bawić formą: od szybkiego montażu przez pracę kamery (obrót 360 stopni dookoła miejsca czy kilkuminutowa sekwencja, gdzie w większości wszystko oglądamy zza pleców). W tle gra dość oszczędna muzyka elektroniczna. Nie zawsze postacie zachowują się zgodnie z logiką, bo wiadomo – panika bierze górę nad myśleniem. Ale nie był to dla mnie duży problem w przeciwieństwie do przewidywalnego zakończenia. Chociaż napięcie jest bardzo intensywnie podnoszone, mimo niezbyt wielkiej ilości gore.

Ale najbardziej przekonujące jest tu aktorstwo. Georgina Campbell jest bardzo dobra w roli Tess, stając się bardzo silną protagonistką. Od przerażenia przez ciekawość po determinację i empatię – wachlarz emocji jest imponujący, bez żadnego miejsca na fałsz. Z kolei Skarsgard ma w sobie coś niepokojącego, co może wynikać z aparycji. Niemniej wydaje się skrywać pewną tajemnicę i zachowuje się w sposób opanowany. Ale największą niespodzianką był dla mnie Justin Long, który wskakuje w drugim akcie znikąd i wypada świetnie. Bardzo niepewny siebie facet, którego kariera zaczyna się sypać, a potem miesza się w nim strach, brawura ze… zdumieniem. Duże zaskoczenie.

„Barbarzyńcy” na pierwszy rzut oka wydaje się iść w znajome tory, ale debiutant robi wszystko, by zainteresować i zaintrygować. Jeśli miał zniechęcić ludzi do aplikacji pomagających w wynajmowaniu mieszkań, robi to świetnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zagłada domu Usherów

Rzadko sięgam po horrory, bo zbyt łatwo jestem podatny na straszenie. Niemniej jest paru reżyserów tego gatunku, których dorobek uważnie obserwuje. Jak choćby Mike Flanagan, który ostatnimi czasy tworzył dla Netflixa mini-seriale jak „Nawiedzony dom na wzgórzu” czy „Nocna msza”. Ta współpraca dobiegła końca i reżyser tym razem przeszedł (brzmię jakbym mówił o piłkarzu) do Prime Video, by pracować nad adaptacją „Mrocznej wieży” Stephena Kinga. Ale na pożegnanie Amerykanin zdecydował się zmierzyć z „Zagładą domu Usherów” Edgara Allana Poe.

Punktem wyjścia całej tej opowieści jest spotkanie dwóch mężczyzn w opuszczonym domostwie, co lata świetności ma już dawno za sobą. Gościem jest pracujący w prokuraturze Auguste Dupin (Carl Lumbly), zaś gospodarzem ścigany przez niego Roderick Usher (Bruce Greenwood) – szef koncernu farmaceutycznego i właściciel ogromnej fortuny. Właśnie pochował sześcioro swoich dzieci, które zginęło w makabrycznych okolicznościach. Nestor rodu chce złożyć swoje zeznanie i powiedzieć jak zmarło jego potomstwo. Do tego przy okazji poznajemy jak mężczyzna ze swoją siostrą-bliźniaczką Madeline (Mary McDonnell) zbudowali swoje imperium. Przed śmiercią potomstwa i ostrym procesem sądowym.

Flanagan tym razem klei cały dorobek Poego i uwspółcześnia cała historię, tworząc bardziej horrorową wersję… „Sukcesji”. Akcja toczy się na kilku przestrzeniach czasowych, zaczynając na dzieciństwie z lat 50., początkach pracy w korporacji końcówce lat 70. i do współczesności. Zarówno podczas rozmowy dwójki bohaterów, jak i na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Flanagan nigdzie się nie spieszy z całą historią, pokazując galerię ludzi odrażających, brudnych i złych do szpiku kości. Psychopaci, socjopaci, nałogowcy, żądni władzy, pieniędzy oraz pozycji, dla której będą w stanie zrobić wszystko. Bez względu na cenę i konsekwencje, co tylko jeszcze bardziej czyni całą familię antypatyczną.

A cóż to za galeria postaci – pragnący miłości ojca, niepewny Frederick (Henry Thomas), hedonistyczny Prospero (Sauriyan Sapkota), specjalizująca się w PR-e wyrachowana Camille (Kate Siegel), tworzący gry video i ostro ćpający Napoleon „Leo” (Rahul Kohli), nakręcona na punkcie zdrowia Tamerlane (Samantha Sloyne) oraz uzdolniona medycznie karierowiczka Victorine (T’Nie Miller). Każde z nich skrywa pewne ukryte emocje, obsesje, motywacje, zaś ich wspólne sceny podnoszą napięcie do sufitu. Jak dodamy do tego odrobinkę czarnego humoru oraz makabryczne sceny śmierci (bardzo krwawe jak na Flanagana), efekt jest co najmniej piorunujący.

Cudownie stylowo sfotografowany, okraszony nerwowo-elegancką muzyką, świetnym dźwiękiem oraz mocnym napięciem. I nie mogę też nie wspomnieć o rewelacyjnym aktorstwie. Imponujące wrażenie zrobił na mnie Bruce Greenwood w roli Rodericka Ushera. Z jednej strony bardzo opanowany, elokwentny i pełny pychy, ale jednocześnie gdzieś tutaj skrywa się strach, lęk przed nieuniknionym oraz pewne wycofanie. Chyba jedyny bohater jaki wywoływał we mnie coś więcej niż obrzydzenie. O wiele bardziej enigmatyczna jest Carla Gucino, która jest… no właśnie. Odwiedza każdego członka rodziny, za każdym razem wyglądając, mówiąc i zachowując się inaczej. Wydaje się być osobą wiedzącą więcej o wszystkich, znającą ich ukryte myśli i lęki. Równie mocny jest – bardzo wycofany – Mark Hamill jako Arthur Pym, prawnik rodziny i fixer.

„Zagłada domu Usherów” to najlepsza rzecz jaką Mike Flanagan zrobił dla Netflixa. Fenomenalna technicznie, rewelacyjnie zagrana oraz chyba najbardziej interesująca adaptacja dzieł Poego jaką mogę sobie wyobrazić. Mroczne, niepokojące, brudne i bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Castlevania: Nocturne – seria 1

Serialowa „Castlevania” stworzona przez amerykańskie Powerhouse Animation okazała się największą niespodzianką dla fanów gier komputerowych. 4 sezony losów Trevora Belmonta i walki z Draculą oraz jego bestiami były świetnymi, z bardzo brutalnymi scenami akcji, obrzydliwymi monstrami, wyrazistymi postaciami, a także kreską w stylu anime. I w zasadzie na tym los tej ekranizacji mógłby się skończyć, ALE postanowiono zrobić spin-off o potomku rodu Belmont na wojnie z bestiami nocy.

„Nokturn” przenosi nas do XVIII-wiecznej Francji ogarniętej rewolucją, gdzie trafia Richter Belmont. Chłopak mieszka u ciotki Tery i jej córki Marie w jakimś małym miasteczku. Jako dziecko był świadkiem śmierci matki z ręki wampira. Ale w okolicy dzieją się niepokojące rzeczy – wampirza arystokracja próbuje zdławić rewolucję. Do tego pojawiają się pogłoski o planowanym przybyciu wampirzej Zbawicielki. Kimkolwiek ona jest, nie zwiastuje to niczego dobrego. Do Belmonta dołącza czarownica Annette, które uciekła z plantacji na francuskiej kolonii oraz Edouard – śpiewak operowy.

„Nokturn” składa się z ośmiu odcinków po niecałe pół godziny, czyli ma więcej niż pierwszy sezon i zdecydowanie daje więcej czasu na poznanie bohaterów. Nowy scenarzysta Clive Bradley miał trudne zadanie wejść w historię wojny Belmontów i ich sojuszników z wampirami. Lawirowanie między stronami konfliktu, zarysowanie nowych bohaterów i powolne odkrywanie kolejnych tajemnic. O dziwo więcej czasu poświęcamy tutaj sojusznikom Belmonta (Tera, Marie, Annette), poznając ich przeszłość – niepozbawionej brutalności i przemocy – a także szykując się do zebrania szyków oraz ostatecznej konfrontacji. Tutaj wampiry jak zwykle są arystokratami z dużymi wpływami, ale z tego grona najbardziej wybijają się trzy postacie: tajemniczy hrabia Orlox (zabójca matki Belmonta), bezwzględna Drolta oraz Zbawicielka, czyli reinkarnacja egipskiej bogini wojny.

Ta ostatnia jest brutalna, pełna charyzmy i ma plan wprowadzenia do świata wiecznej nocy. Niemniej nie jest ona aż tak wyrazista jak Dracula, Camilla czy Varney. To jest jednak wprowadzenie do większej historii, co mocno sugeruje zakończenie. A że niedawno ogłoszono, że powstanie drugi sezon. Trochę mnie zdziwiła za to jak od niechcenia są tutaj rzucane (rzadko) bluzgi. Jasne, one były już w oryginalnej serii, jednak to wywołało jakiś dziwny zgrzyt. O dziwo dobra jest nowa obsada głosowa, której najbardziej znana jest czwórka aktorów: Nastassja Kinski (ciotka Tera), Richard Dormer (opat Emmanuel), Zahn McClarnon (enigmatyczny hrabia Orlox) oraz Franka Potente („Wampirza Zbawicielka”). Reszta wypada bardzo przyzwoicie, choć troszkę odstaje Edward Bluemel w roli Richtera. Aktor jest strasznie nierówny i próbuje być bardziej wyluzowany, jednak ten dystans mnie nie przekonał. O wiele lepiej wychodzą mu sceny bardziej dramatyczne, gdzie mierzy się (dosłownie i przenośnie) ze swoimi demonami.

„Castlevania: Nokturn” to nadal krwawa młócka, z bardzo dynamicznymi scenami akcji, groteskowo-obrzydliwymi nocnymi stworzeniami oraz mocno w duchu japońskich anime. Niby tylko wprowadzenie do większej opowieści, ale już nie mogę się doczekać kolejnej serii niczym wampir kolejnej dawki krwi.

8/10

Radosław Ostrowski

Poroże

Scott Cooper to taki reżyser, co zawsze szuka dla siebie wyzwania i mierzy się z różnymi gatunkami. Bo był dramat („Szalone serce”), kino gangsterskie („Pakt z diabłem”) czy western („Zakładnicy”). W 2021 roku postanowił spróbować się z horrorem, mając wsparcie w osobie producenta Guillermo del Toro. Już samo to brzmiało co najmniej intrygująco. Ale czasami to, co na papierze wydaje się brzmieć dobrze, w ostatecznej formie okazuje się niewypałem. I to jest, niestety, przypadek „Poroża”.

poroze1

Historia skupia się na dwójce bohaterów, którzy mają ze sobą więcej wspólnego niż się wydaje. Julia (Keri Russell) jest nauczycielką w szkole w małym miasteczku stanu Oregon, gdzie jest bieda, nędza i przemoc. Sama jej doświadczyła w wieku dziecięcym od strony ojca i uciekła z domu. Wróciła po 20 latach po śmierci i zamieszkała u brata Paula (Jesse Plemons), który jest szeryfem. Jednym z jej uczniów jest Lucas Weaver (Jeremy T. Thomas) wychowywany przez ojca-narkomana. Kobieta zaczyna podejrzewać, że chłopiec jest ofiarą znęcania się. Chcąc mu pomóc zaczyna odkrywać bardzo mroczną tajemnicę.

poroze2

Historia prowadzona jest dwutorowo, co samo w sobie jest naprawdę niezłym pomysłem. Cooper powoli odkrywa kolejne fragmenty zarówno z przeszłości udręczonej Julii, jak i obecnych wydarzeń z życia Lucasa. Na samym początku widzimy jego ojca z kumplem w kopalni produkującego dragi, gdzie zostają zaatakowani przez… no właśnie, nie widzimy co. A potem w życiu chłopaka dzieją się dziwne rzeczy. Cooper bardziej stawia na budowanie atmosfery i poczucia niepokoju, co potęgują pozornie piękne zdjęcia. One jeszcze bardziej podkreślają poczucie beznadziei, szarzyzny oraz bezradności wobec nadnaturalnego zła. Zła opartego na dawnych wierzeniach Indian i… więcej wam nie zdradzę.

poroze3

Problem jednak w tym, że mimo dobrze budowanej atmosfery „Poroże” nie wywołuje strachu. Przynajmniej we mnie. Jasne, nie brakuje paru scen gore oraz bardzo makabrycznie pokazanych szczątków. I te obrazki dla bardziej wrażliwych będą się śniły po nocach. Jednak dla mnie zabójczo wolne tempo było bronią obosieczną – z jednej strony budowało klimat, ale z drugiej wywoływało znużenie. Gdzieś w połowie fabuła stała się bardziej przewidywalna, zaś finałowa konfrontacja częściowo wywołała emocje. I nie jest w stanie zrekompensować tego bardzo porządne aktorstwo (szczególnie młodego Thomasa oraz Russell), bo sam scenariusz nie dowozi.

„Poroże” ma obiecujący pomysł oraz klimat, jednak po drodze gdzieś ta cała historia zaczyna się gubić. Sama warstwa wizualna i solidne aktorstwo nie wystarczyło na satysfakcjonujący seans, co bardzo mocno boli. Jak widać nie każdy gatunek pasuje do każdego reżysera.

5/10

Radosław Ostrowski

Egzorcysta papieża

Czy jest w ogóle sens robienia filmów o opętaniu, egzorcyzmach i facetów w czerni, którzy walczą z nadnaturalnym złem? Pod względem finansowym – na pewno. Ale poza „Egzorcystą” Williama Friedkina żaden inny film nie wywołał takiego fermentu ani wrażenia w kwestii tego podgatunku jak horror religijny. A reszta – klisza kliszą pogania. Nie inaczej jest w przypadku „Egzorcysty papieża”, mimo wykorzystania prawdziwej postaci ojca Gabriela Amortha.

Nie znacie go? Był głównym egzorcystą Watykanu, czyli szefem wszystkich egzorcystów i pełnił ta funkcję od 1986 aż do śmierci w 2016. Napisał wiele książek, które były bestsellerami i opisywały wszelkie egzorcyzmy. W tej historii – trochę jak w kryminale – nasz heros ma wyniki, jednak dostaje opieprz od przełożonych (Kongregacja Nowej Wiary). Bo wtedy, czyli w roku 1987, egzorcyzmy wydawały się przeżytkiem dla młodszych duchownych. Na szczęście nasz duchowny ma wsparcie samego szefa, czyli Jana Pawła II (Franco Nero z sexy brodą). Ten niczym komendant policji daje swojemu podwładnemu zadanie – wysyła go do Hiszpanii, gdzie doszło do dziwnego opętania.

Do San Sebastian przybywa rodzina, co w spadku odziedziczyła… klasztor w trakcie remontu. Najmłodszy członek rodziny, chłopiec Henry zostaje opętany. Co w tym dziwnego? Że demon chce księdza Amortha, więc lokalny duchowny dostaje od razu łomot. Dodatkowo samo miejsce ma pewną mroczną tajemnicę, która mocno może rzutować na historię Kościoła.

Brzmi jak kompletne wariactwo i bzdura? Do tego pełna znajomych klisz, więc co może być interesującego w tej historii? Reżyser Julius Avery wydaje się być tego w pełni świadomy, bo mamy masę znajomych klisz. Opętane dziecko, co brzmi demonicznie i klnie jak szewc? Jest. Osoby pod wpływem demona poruszające się w nienaturalny sposób, unoszące się lub wyrzucane na drugi koniec pokoju? Wiadomo. Niszczony pomnik Jezusa w kościele? No ba. Młody asystent księdza z tajemnicą? Jakżeby inaczej. Jeśli chcecie obejrzeć ten film dla fabuły, to raczej nie liczcie na niespodzianki.

Sam film nie jest aż tak straszny jakby się można było spodziewać, ale reżyser bardzo sprawnie buduje klimat. Jest odpowiednio mrocznie i zachowuje cały czas równo tempo. Pewnym miłym dodatkiem jest odkrywana tajemnica tego domostwa o wyglądzie zamku, co skojarzyła mi się z „Kodem da Vinci” czy „Skarbem narodów”. Choć sam finał jest efekciarskim popisem (słabych) efektów komputerowych i jest oczywisty, to jednak potrafił mnie złapać. Innym zaskoczeniem jest… humor, którego w takiej ilości się nie spodziewałem oraz praca kamery, nadająca intensywności.

Ale najmocniejszą rzeczą, która czyni ten film aż tak przyjemnym doświadczeniem jest Russell Crowe. W roli tytułowej cudownie balansuje między powagą a zgrywą, ma masę uroku i w bardziej dramatycznych momentach zwyczajnie błyszczy. Doświadczony duchowny w walce ze złem skrywającym mroczną tajemnicę i zaskakująco bardzo przyziemny, który większość opętań uznaje za chorobę psychiczną. Nawet (całkiem nieźle) mówi po włosku i z akcentem, nie popadając w śmieszność. Równie świetny jest debiutujący Peter DeSouza-Feighoney w roli opętanego Henry’ego, który wyciska z tej postaci masę energii. Bardzo niepokojący i przekonujący w tej roli, bez popadania w niekontrolowaną przesadę.

Jeśli spodziewacie się czegoś nowego w konwencji filmów o opętaniach, „Egzorcysta papieża” nie jest filmem dla was. Niemniej jest to zaskakująco sympatyczny akcyjniak z elementami nadnaturalnymi i solidny kawałek kina, który nie traktuje się do końca zbyt poważnie. Zwiastun zapowiadał o wiele bardziej generyczny horror niż ostatecznie dostaliśmy.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Nie!

Jordan Peele – filmowiec, z którym mam problem i to poważny. Nie chodzi nawet o to, że komik postanowił wziąć się za gatunek horror und groza. Facet nieźle kombinuje, umie budować atmosferę i napięcie. Problem w tym, że zakończenie (zazwyczaj wzięte z jakiegoś tandetnego kina klasy B) psuło całą tą misterną układankę. Przez co Peele nie porywa mnie tak bardzo jak wielu krytyków uważa. Dlatego na „Nie!” nie czekałem za bardzo, spodziewając się powtórki z rozrywki. Jeszcze nigdy się tak nie pomyliłem. Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń.

Cała historia skupia się na rodzinie Haywood zajmującej się hodowlą koni do filmów. Prawda jednak jest tak, że interes nie idzie za dobrze i konie coraz częściej są sprzedawane. Komu? Sąsiadowi Ricka Jupe, co prowadzi wesołe miasteczko dla cowboy’ów i radzi sobie nieźle. Wydaje się, że naszej familii – Otisowi Seniorowi, OJ oraz Emerald – może się udać, dzięki angażowi do pewnego filmu. Niestety, najpierw w dziwnych okolicznościach ginie ojciec (od… monety z nieba), zaś podczas próby koń się płoszy. Wszystko wskazuje na to, że farma zostanie wystawiona na sprzedaż. Niemniej w okolicy dzieją się dziwne rzeczy o charakterze nadnaturalnym, więc planują je „uchwycić” na taśmie/zdjęciu i zarobić na tym.

Początek jednak jest zupełnie gdzie indziej, bo podczas realizacji serialu komediowego. Jedynie słyszymy wypowiadane dialogi, w tle pojawiają się loga filmów. Śmiechy i słowa padają, aż wreszcie jest krzyk oraz wreszcie widzimy coś niepokojącego. Plan wygląda jak pole bitwy, po widowni nigdzie śladu, a panoszy się zakrwawiony małpiszon. Dezorientacja gwarantowana. Im dalej w las, tym bardziej dziwne rzeczy się dzieją – statyczna chmura, coś chyba jakby latający spodek i coś z niego wypada. Peele powoli buduje całą aurę niepokoju, z wieloma długimi ujęciami, nagłym brakiem prądu oraz długimi ujęciami. Wszystko na pustyni, co daje „Nie!” posmak westernu. Gdzie tu jeszcze czai się Spielberg z czasów „Bliskiego spotkania trzeciego stopnia”, więc elementy horroru nadal są obecne. Szczególnie tego spod znaku monster movie, z trzymającym w napięciu zakończeniu.

Reżyser tym razem o wiele delikatnie bawi się w społeczny komentarz, tym razem przyglądając się branży filmowej i ludziom, o których mniej się mówi. Zarówno o koniarzach, jak i operatorach, ale też ile muszą poświęcić dla naszej satysfakcji/przyjemności przed ekranem. Można uznać „Nie!” za wyraz wdzięczności dla tej anonimowej grupy ludzi, jednocześnie czy scena za ten spektakl nie jest aby za wysoka. Czy to dążenie do sławy/prestiżu/pieniędzy warta jest tej ceny? Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna i sami ją oceńcie.

Wszystko to trzyma świetna obsada. Duet Daniel Kaluuya/Keke Palmer (OJ i Em) działają na zasadzie kontrastu: on małomówny, zdeterminowany, ona wygadana, wyluzowana. Dlatego tak świetnie się uzupełniają, zaś ich więź jest bardzo namacalna. Równie kluczową postacią jest kowboj Ricky o twarzy Stevena Yeuna z mocno brutalną przeszłością. Emanuje pewnością siebie jakby dawne przejścia dały mu siłę oraz moc ujarzmiania nieujarzmionego. Szoł na parę scen kradnie dawno nie widziany Michael Wincott jako operator Holst. Takiego zachrypniętego głosu nie zapomnicie na długo.

To jest na razie jedyny film Peele’a, który podobał mi się, choć nic tego nie zapowiadało. Jako horror nigdzie się nie wywala, klimat osadzenia jest namacalny, a hybryda horroru, westernu i SF funkcjonuje bez zgrzytu. Jak widać, cuda w branży filmowej się zdarzają.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Doktor Sen – wersja reżyserska

UWAGA!
Materiał zawiera śladowe ilości spojlerów, lecz autor stara się go zredukować do minimum.

Kontynuacje po latach są więcej niż niebezpieczne, zwłaszcza w przypadku filmów uznawanych za arcydzieła. Bo raczej nikt nie oczekiwał sequela do „Lśnienia” Stanleya Kubricka wg powieści Stephena Kinga. Ale sam pisarz zdecydował się napisać kontynuację – „Doktor Sen”. Adaptacja książki wydawała się nieunikniona, choć mogła być problematyczna. Dlaczego? Sam King fanem kinowego „Lśnienia” nie był, więc przenosząc „Doktora Sen” trzeba było pogodzić zarówno fanów książkowego sequela i kinowego poprzednika. Pewną nadzieję dawała osoba reżysera Mike’a Flanagana.

doktor sen1

Akcja skupia się na już dorosłym Dannym (Ewan McGregor) – ciągle naznaczonym traumatycznymi wydarzeniami z hotelu Overlook. Chcąc zapomnieć sporo pije i ćpa, co w żadnym wypadku nie pomaga w rozwiązaniu problemu. Mniej korzysta ze „lśnienia” i w końcu decyduje się wyjechać do stanu New Hampshire. Nowe miejsce, nowy start, nowe możliwości. Poznaje Billy’ego Freemana (Cliff Curtis), który pomaga mu zarówno znaleźć mieszkanie, jak też przyciąga na spotkanie AA. Dzięki temu (pośrednio) dostaje pracę jako pielęgniarz w szpitalu. A dawno uśpione lśnienie nagle się budzi do życia. Wszystko przez posiadającą tą samą moc dziewczynka Abra (debiutantka Kyliegh Curran), tylko u niej jest o wiele silniejsza. Ale jest jeszcze trzecia siła – Prawdziwy Węzeł, czyli grupa nieumarłych żywiących się lśnieniem. Początkowo mężczyzna nie chce się mieszać, ale okoliczności zmuszają go do działania.

doktor sen2

Jeśli ktoś spodziewa się arcydzieła na poziomie dzieła Kubricka, nawet do tego filmu nie podchodźcie. Nie mogę jednak powiedzieć, że Flanagan dał ciała. Wyciągnął ze źródłowego materiału ile się da i bardzo powoli buduje atmosferę. Reżyser daje dużo czasu na poznanie bohaterów, ich motywacji oraz umiejętności, by móc bardziej się z nimi zżyć. Dlatego całość toczy się bardzo powolnym, niespiesznym rytmem (i dlatego trwa 2,5 godziny – w wersji reżyserskiej aż 3), skupiając się na postaciach oraz atmosferze. Nie wali jump-scare’ami prosto w twarz, jednak potrafi wielokrotnie zmrozić krew w żyłach. Wystarczy spojrzeć na członków Pradawnego Węzła, czyli istot na kształt nieumarłych pasożytów, nie tylko żywiących się lśnieniem (oni je nazywają „parą”), lecz posiadają różne nadnaturalne moce (m. in. wchodzenie do umysłu, manipulacja). Choć ich mordy nie są pokazywane wprost, potrafią przerazić.

doktor sen3

Mimo długiego metrażu Flanagan nie przynudza i pewnie opowiada o mierzeniu się ze swoimi demonami, odzyskiwaniu wiary w siebie oraz klasycznej walce dobra ze złem. Bliżej tutaj jest do kina fantasy z elementami nadnaturalnymi. Ale jednocześnie do paru rzeczy podchodzi w sposób kreatywny. Szczególnie w momentach, gdy Danny oraz Abra używają swoich mocy. Zarówno kiedy on pomaga w spokoju umrzeć jak kiedy Abra mierzy się z Rosą Kapelusznik, gdy ta druga chce wejść do jej głowy (fantastycznie sfilmowana scena oraz imponująca scenografia). Z jednej strony film stoi na swoich własnych nogach, ale z drugiej nie brakuje odniesień do filmowego „Lśnienia”. Najdobitniej to widać w finałowej konfrontacji na terenie zamkniętego hotelu Overlook czy retrospekcjach. W tych ostatnich postacie z dzieła Kubricka wracają, grani przez innych aktorów i nie wywołuje to żadnego zgrzytu. Ktoś powie, że ten finał to nachalny fan service, co mogę zrozumieć, gdyby film nie miał nic więcej do zaoferowania. I do razu mówię – zakończenie jest w pełni satysfakcjonujące.

doktor sen4

Także aktorsko jest więcej niż świetnie. Dorosłego Danny’ego gra sam Ewan McGregor i bardzo dobrze pokazuje udręczonego, zagubionego mężczyznę. Jego przemiana w pewnego siebie mentora (niczym inny bohater grany przez tego aktora w pewnej odległej galaktyce), wykorzystującego kilka sztuczek ze swojego arsenału przekonuje. Tak samo jak krótkie momenty załamania oraz budowanej więzi z Abrą. Tą dziewczynkę gra Curran i jest absolutnie fantastyczna, pokazując zarówno momenty przerażenia jak i silnego charakteru. Mocna, wyrazista postać oraz jedna z lepszych ról dziecięcych ostatnich lat. Ale całość kradnie magnetyzująca Rebecca Ferguson. Jej Rose jest mroczna, demoniczna i bardzo pewna siebie, co podkreśla sam wygląd. Władcza, bardzo charyzmatyczna, silna osobowość, z drobnymi momentami zwątpienia.

doktor sen5

Oczekiwanie, że „Doktor Sen” będzie na poziomie „Lśnienia” samo w sobie jest absurdalne. Flanagan zdaje sobie z tego sprawę, więc nie ściga się z klasykiem i znajduje swoją własną drogę. Jest świetnie zagrany, z powolnie budowaną atmosferą oraz klimatem rzadko spotykanym w kinie grozy. Slow burner, ale wciągający jak diabli.

7,5/10

Radosław Ostrowski