

Jest rok 2000, ostatni rok XX wieku. I po 5 latach pojawia się kolejny album Enyi „A Day Without Rain” nagrywany przez dwa lata. Czy Enya zaskakuje czymś nowym? Nie, chociaż czy powinna?
Nie zmieniło się, że są dwa utwory instrumentalne, że Enya gra na wszystkich instrumentach, produkcją zajął się Nicky Ryan, a jego siostra Romy napisała teksty. Także sama stylistyka nie zmieniła się w ogóle, co dla jednych może być wadą, a dla innych zaletą, chociaż już te spokojniejsze utwory jak „Deora ar mo chroi” czy „Fallen Embers” (elektronika, wokalizy, fortepian, Enya) zaczynają powoli przynudzać, mimo niezwykłej barwy głosu Enyi oraz faktu, że są to dobre (zaledwie) utwory. I wtedy wszystko zależy od aranżacji jak w singlowych „Wild Child” (smyczki w refrenie) i „Only Time” (z męskim wokalem pojawiającym się pod koniec). Ale nadal zdarza się jej czarować klimatem jak w „Flora’s Secret” z plumkającymi smyczki, werblową perkusją i bębnami, „One by One” z ładnymi wokalizami oraz pianinem ze smyczkami.
Zaś utwory instrumentalne są tylko dobre, choć nie brakuje ciekawych dźwięków (pianino w tytułowym kawałku, smyczki i klawikord w „Silver Inches” czy bębny i wokaliza w „The First of Autumn”). Za to nadal przykuwają uwagę teksty – poetyckie i liryczne jak zawsze.
Niby nie jest to nic nowego czy zaskakującego, ale Enya poniżej pewnego poziomu nie schodzi i tej płyty również słucha się dobrze. Utrzymany jest poziom poprzedniczki i jest po prostu dobra, chociaż liczyłem na trochę więcej i ciekawiej.
7/10
PS. Okładka jest taka sobie.
