

Enya wskoczyła w XXI wiek z nowym wydawnictwem, które tak jak poprzedniczka była nagrywana przez dwa lata. Kwiat szarłatu (zwanego też amarantem) symbolizuje wieczna miłość, co wyjaśnia tytuł płyty.
Fanów i antyfanów uprzedzam. Na tej płycie nic się nie zmieniło i Enya nadal brzmi jak Enya, czyli nadal stawia na swój wokal, elektronikę, werblową perkusję, wokalizy itp. I o ile przy dwóch poprzednich płytach mogło to być już męczące, to tutaj już nie drażni, znów zaczyna czarować jak choćby w tytułowym utworze czy „Amid the Falling Snow”. I w zasadzie powinien w tym miejscu skończyć, dać ocenę i cześć.
Ale też pojawiają się pewne zmiany jak elektroniczna perkusja w skocznym „The River Song” czy rytmiczny bas w „Someone Said Goodbye”, ale są to tak naprawdę drobiażdżki. Jeszcze większym zaskoczeniem może być fakt, że wokalistka nie śpiewa żadnej piosenki w języku gaelickim, tylko w języku… japońskim (lekko orientalna „Sumiregusa”) oraz specjalnie stworzonym języku loxian („Water Shows the Hidden Track”), a także tylko jeden utwór instrumentalny (niezły „Drifting” z prowadzącą wiolonczelą). Wszystko jest śpiewane i to po angielsku. Poza tym jest to nadal wyciszająca i uspokajająca muzyka, która idealnie sprawdza się po pracy z bardzo ciekawymi tekstami.
Wersja posiadana przeze mnie to Special Christmas Edition zawierająca drugą płytę z czterema piosenkami świątecznymi, z czego dwie zostały specjalnie napisane. A są to „The Magic of the Night” i „Christmas Secret”, za te tradycyjne to śpiewana po łacinie XIII-wieczna pieśń „Adeste, Fideles” oraz nieśmiertelne „We Wish You a Marry Christmas” w aranżacji typowej dla Enyi. Jest to fajny bonus lekko podnoszący jakość płyty.
Najlepszą płytą Enyi pozostaje „Watermark” i chyba już nic tego nie zmieni. „Amaratine” niczego w tej kwestii nie zmieni i nie musi, bo Enya poniżej pewnego poziomu nie schodzi, co słychać także tu.
7,5/10
Radosław Ostrowski
