

Trains and winter rains,
No going by, no going home.
Trains across the plains,
And in the sky, the star alone.
Każdy szanujący się artysta musi nagrać płytę, w które pojawią się takie słowa jak winter czy Christmas. Wiadomo, że są to płyty na z góry określony termin, jednak w przypadku Enyi nagranie płyty o takiej tematyce było kwestią czasu.
Płytę z utworami świątecznymi można nagrać na dwa, wróć trzy sposoby: wrzucamy „nieśmiertelne” klasyki, szukamy nieoczywistych i mniej znanych utworów albo piszemy własne. „And Winter Came…” serwuje to trzecie rozwiązanie. Bo jest aż 10 piosenek napisanych specjalnie na tę okazję (i tylko w dwóch pada słowo Christmas), zaś dwa pozostałe to stare pieśni („O Come, O Come, Emmanuel” zaśpiewana po angielsku i łacinie oraz „Silent Night” po gaelicku, a capella z chórem – kapitalne!).
Zaś brzmieniowo to nadal jest Enya, więc nic się tu nie zmieniło. Jeśli ktoś nie przepadał za poprzednimi dokonaniami, ten album może spokojnie odpuścić. Zaś reszta będzie wniebowzięta, bo ten świąteczny klimat jest – są dzwony, dzwoneczki (tylko w „White is in the Winter Night”), chórki, smyczki (grające albo plumkające – jak chcecie), bęben, a reszta po staremu. Nie brakuje żywszych i cieplejszych piosenek (skoczne „White is in the Winter Night”), bardziej refleksyjnych (minimalistyczny „O Come, O Come, Emmanuel” czy bogaty brzmieniowo „Trains and Winter Rains” – świetne refreny). Jednak dla mnie najlepsze są dwie piosenki – „One Toy Soldier” z tykającym czymś (nie potrafię tego nazwać) oraz werblową perkusją (w końcu o żołnierzyku to jest) o… prezentach oraz już idący bardziej w Sylwestra oraz kojarzący mi się z Beatlesami „My! My! Time Flies!” – najbardziej dynamiczny z całego zestawu z gościnną solówką na… gitarze elektrycznej.
O wokalu nawet nie będę opowiadał, bo jest świetny. Tutaj jest taki ciepły, przyjemny i współtworzący świąteczny nastrój. Także teksty są dość dalekie od banału – jest tu i o aniołach („Journey of the Angels”), miłości („Stars and Midnight Blue”), przemijaniu („My! My! Time Flies!”) wreszcie o świętach jako radości („White in the Winter Night”).
Jest to (na razie) ostatnia studyjna płyta Irlandki, po której jeszcze wydano kompilację największych przebojów. I jest to piękna, świąteczna płyta, która jeszcze tydzień temu byłaby idealna. Bardzo brakuje mi głosu Enyi i pozostaje mi tylko przesłuchanie dotychczasowego dorobku oraz wierzyć, że jeszcze się pojawi, przypomni o sobie, nagra jeszcze ze 2-3 płyty. Ale to chyba tylko pobożne życzenia.
Radosław Ostrowski
