

Jak pisałem poprzednio zespół w 1992 roku wydał dwie płyty. Teraz czas na „Dirt” – jak sama nazwa wskazuje, brudną i nieprzyjemną dla wszystkich.
Album tak jak poprzedni wyprodukował Dave Jarden z lekkim wsparciem samego zespołu. I niby mamy to samo, czyli ostra brudna gitara i brudny klimat, tylko jeszcze bardziej odczuwalny. Gitara uderza mocniej i jest znacznie mniej przyjemna niż poprzednio. Melodyjność, która w ilościach śladowych była poprzednio wyparowała na rzecz surowych i miejscami naprawdę ostrych riffów, wspieranych przez szybszą i mocniej walącą perkusją (tytułowy utwór). Czasem wybije się bas (początek „Would?” i „Rain When I Die” z dziwnie brzmiącymi dzwonkami), nie brakuje naprawdę ostrego łojenia (otwierające „Them Bones”, lekko punkowe „Dam That River” czy krótki „Iron Giant” z głosem Toma Arayi – basisty Slayera), odrobiny psychodelii („Sickman” z mocną perkusją czy „Junkman”) czy łudzącego spokoju (największy przebój zespołu – „Rooster” czy zaczynający się ładną gitarą akustyczną „Down in the Hole”). Panowie grają dojrzalej i ciągle eksperymentują. Całość jest po prostu rewelacyjna i trudno się do jakiegokolwiek utworu przyczepić.
Zas co do wokalu – Layne nadal potrafi się zadrzeć i pójść coraz mocniej („Sickman”, „Junkhead”), ale tutaj bardziej jest spokojniejszy, trochę snujący się po całej płycie, co może być lekkim zaskoczeniem. Za to warstwa tekstowa nie zaskakuje, bo nadal jest mowa o ciemniej stronie życia, sporo jest o narkotykach, śmierci, wojny czy depresji. Pod tym względem to chyba najcięższy treściowo album zespołu.
„Dirt” to najmroczniejszy album w dorobku zespołu Alice in Chains, który jest pozbawiony praktycznie słabych punktów, nadal brzmi rewelacyjnie, wokal jest znakomity – tutaj wszystko gra i brzmi. Fani rocka powinni go mieć.
9,5/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
