

Po nagraniu znakomicie przyjętego albumu „Dirt”, w zespole Alice in Chains dochodziło do spięć. Ekipę opuścił Mike Starr, zastąpiony przez Mike’a Ineza, frontman zespołu Layne Staley wpadł w uzależnienie od narkotyków i zespół zawiesił działalność. Ale po trzech latach panowie zdecydowali się nagrać kolejny studyjny materiał pod prostym tytułem „Alice in Chains”.
Tym razem za produkcję odpowiadał Toby Wright, który współpracował m.in. z Kornem, Slayerem i Ozzym Osbournem. Brzmieniowo jest to kontynuacja „Dirt”, czyli brudny klimat, ostra gitara i ponure teksty (tym razem w większości napisane przez Staleya). Nie brakuje momentów wyciszenia („Heaven Beside You” z akustyczną gitarą na pierwszym planie czy „Shame on You” ze spokojniejszą perkusją oraz delikatniej grającą gitarą), ale są one bardzo rzadkie. Gitara gra trochę ciężej niż poprzednio („Head Creeps”, „So Close”), nie zabrakło wielu świetnych, brudnych riffów („Grind”, „Sludge Factory”), pojawia się wiele długich, ponad 5-minutowych kompozycji („Frogs” czy kończące album „Over Now”), jednak nie ma tu miejsca na nudę.
Jeśli chodzi o pozostałe aspekty tej płyty, nie zmieniło się wiele. Layne nadal brzmi świetnie, choć nie szaleje za bardzo przy mikrofonie. Tekstowo też jest trzymany poziom i tematyka też nie zmieniła się za bardzo: narkotyki, relacje z ludźmi i z Bogiem, a wszystko naprawdę ponure.
Brzmieniowo „Alice in Chains” kontynuuje to, co na poprzednim albumie – mroczny, brudny, ale jednak poprzednik zrobił na mnie silniejsze wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to bardzo udany album.
8,5/10
Radosław Ostrowski
