

To trio działa od 2007 roku i do tej pory nagrało dwie płyty. Inspirują się zarówno Joy Division jak i zespołami Editors, Arcade Fire czy Interpol, a więc jest to mieszanka rocka i elektroniki. Mają jeden hit w dorobku – „Farewell to the Fairground”, ale panowie chyba mają ambicje być czymś więcej niż tylko zespołem jednego przeboju. Trio White Lies właśnie wydało swój trzeci album. Czy warto sięgnąć?
Za „Big TV” od strony produkcji odpowiada Ed Buller, z którym zespół nagrał swój debiutancki album, a także współpracował m.in. z Suede czy Pulp. I mamy to, z czego White Lies jest znane i jak zawsze inspirując się muzyką z lat 80-tych. Jest chwytliwie, dynamicznie, choć w połowie następuje wyciszenie i pójście w stronę elektronicznego popu (początek „Mother Tongue” z ostrą gitarą w środku). Najważniejsze są tu syntezatory i perkusja, bez której tej zespół w zasadzie nie istnieje (balladowe „Change” czy „Tricky to Love”), a i gitara też ma coś do powiedzenia, tak samo jak sekcja rytmiczna („Be Yout Man”). Ale prawda jest taka, że instrumenty zgrane są ze sobą i razem dopiero tworzą mocną mieszankę, która bardziej mi się podobała niż ostatnia płyta Editors. Może i pod koniec robi się za spokojnie, ale wtedy pojawia się „Goldmine” z mocną perkusją i gitarą. Ta płyta mogła by wyjść 30 lat temu i byłaby wielkim hitem.
Drugim znakiem rozpoznawczym zespołu jest trochę nadekspresyjny wokal Harry’ego McVeigha. Jednych może drażnić przesadną ekspresją w refrenach, ale mnie w zasadzie nie przeszkadzał. Drugą wadą (dla mnie pierwszą) są dwa instrumentalne kawałki „Space I” i „Space II”, które sprawiają wrażenie niepotrzebnych. Teksty może tematyką nie zaskakują (miłość, rozstanie, zaufanie itp.), to brzmią całkiem nieźle.
Niby zespół nie robi niczego, co nie było do tej pory, ale są w tym konsekwentni i jeszcze potrafią tworzyć chwytliwe melodie, które wpadają w ucho. Mam nadzieję, że jeszcze zrobią kilka płyt.
8/10
Radosław Ostrowski
