

Ta kapela jest uważana za jedną z pierwszych nu metalowych zespołów, obok Linkin Park i P.O.D. Ostatnio eksperymentowali z dubstepem, ale do zespołu wrócił gitarzysta Brian Welch. Jak teraz poradzi sobie zespół Korn?
Produkcją ostatniego albumu zajął się Don Gilmore, który współpracował m.in. z Linkin Park czy Hollywood Undead. Jest głośno i ostro, gitara elektryczna i perkusja dają z siebie wszystko, co słychać od samego początku („Prey for Me”), nie zabrakło też eksperymentowania z elektroniką i dubstepem („Spike In My Veins”), czyli powinno być bardzo brudno i tak jak Korn nas do tego przyzwyczaił. Jest jednak jedno ale. Brzmi to głośniej, ale nie agresywnie czy metalowo, o czym świadczy singlowy „Never Never” czy „Lullaby for a Sadist”. Zespół okrasił każdy kawałek popową linia melodyczną, żeby było bardziej przyswajalne, gdyż utwory brzmieniowo zaczyna się powtarzać i nie ma tutaj nic zaskakującego, zlewając się w jedna całość. I nawet naprawdę świetny wokal Jonathana Davisa nie jest w stanie mnie przekonać.
Zaś teksty są szczerze mówiąc takie sobie – tematyka różnorodna (obłęd, szaleństwo, miłość czy zmarnowane życie), ale brzmi to dość banalnie i mało ciekawie. Po prostu się tego słucha i słucha.
Początek było dość obiecujący, ale potem okazało się to jedną mistyfikacją. Niezły album, trochę zbyt popowy i zachowujący pozory metalu. Nieładnie oszukiwać, panie Davis.
6/10
Radosław Ostrowski
