Randy Newman – Seabiscuit

Seabiscuit

Dawno, dawno temu, kiedy w Stanach Zjednoczonych był kryzys gospodarczy porównywalny do obecnego, Amerykanie potrzebowali wsparcia i bohaterów, dzięki którym ta sytuacja byłaby do zniesienia. Kimś takim stali się sportowcy, których osiągnięcia zajmowały w gazetach tyle samo miejsca, co prezydent Roosevelt. W 1938 roku taki bohaterami stali się – Charles Howard, Toma Smitha i Johnny Pollarda oraz koń wyścigowy Seabiscuit. W 2003 roku powstał o nich film, nakręcony przez Gary’ego Rossa. Film zebrał świetne recenzje, ale tylko w USA, bo w Europie zarzucano melodramatyzm, patos i ocieranie się o banały. A jak w tym wszystkim radzi sobie muzyka?

Cóż, filmu nie widziałem, ale to nie powinno być problemem. Wydana przez Universal płyta z 2003 roku zawiera ponad 45-minutowy materiał autorstwa Randy’ego Newmana. Kompozytor kojarzony jest głównie z animacjami. Jednak nie był to żaden problem. I w sporej części opiera się na dwóch rzeczach: podniosłości (zwanej też patosem) oraz kałbojstwem, reprezentowanym przez gitarę akustyczną (m.in. „Wedding” czy „Campfire”). Ale po kolei.

r_newmanCałość brzmi bardzo oszczędnie, wręcz stonowanie, grany przez mały zespół (poza smyczkami, które mogą świadczyć o większej ilości), który brzmi trochę kameralnie, ale jednocześnie dość pogodnie. Już „Main Title” to zapowiada – delikatny klarnet, podniosła trąbka i smyczki, a pod koniec pojawia się gitara akustyczna. Tu już pojawia się dość spokojny temat przewodni naszego bohatera (najlepsza aranżacja w krótki, pianistycznym „Seabiscuit” oraz orkiestrowym „Tanforan”, które w połowie idzie w jazz). Trochę szybsze jest „Idea”, która przypomina stylem Thomasa Newmana (plumkające smyczki, klarnety i flety), zaś elementy americany nie wywołują rozdrażnienia czy irytacji („The Crash”), ale nie zaskakują niczym. Trudno jednak odmówić kompozytorowi chwytliwości oraz wpadających w ucho melodii.

Pewnym elementem zaskoczenia jest „Call Me Red”, którego początek jest podniosły i spokojny, by w połowie przyśpieszyć i pójść w stronę country (gitara i skrzypce po prosu szaleją), które będzie się co jakiś czas dawało znać – od połowy płyty. Jedynym śpiewanym utworem zaś jest tutaj „La Tequilera” idące w stronę mocno meksykańskich brzmień – z obowiązkową trąbką i gitarą, choć i smyczki dają o sobie znać. I to jeszcze naprawdę ładnie zaśpiewane przez Mariachi Reynas De Los Angelesa. A elementy country jeszcze przewijają się w „Marcela/Aqua Caliente” (piękne i delikatne solo gitarowe, które pod koniec staje się gwałtowniejsze) , krótkim „Campfire” i „Pumpkin”.

Jeśli zaś chodzi o muzykę akcji, to tutaj jest zaskakująco przyjemna i bardziej przystępna niż choćby w „Toy Story”. To słychać już w „Red’s First Win”, który zaczyna się dość spokojnie (smyczki, fortepian), ale w ostatnich półtorej minuty smyczki zaczynają grać nerwowo, swoje daje trąbka, która się zapętla oraz marszowa perkusja. W podobnym tonie jest grany „Infield Folks” (marszowa perkusja i nerwowe dęciaki), ale potem stający się skocznym country (gitary i trąbki), „The Derby” (podniosła trąbka i nerwowe smyczki oraz dęciaki, która w połowie eksploduje idąc w mocne uderzenia trąbek oraz werbli) czy „Night Ride/Accident” (zwiewny i skoczny początek, druga połowa z mocno ciągnącymi się skrzypcami jak z horroru). Tutaj Newman ma wiele do pokazania i wychodzi mu to więcej niż przyzwoicie.

I tak mija jakoś te 45 minut niezauważenie. Nie wiem jak sprawdza się w filmie ta muzyka, jednak Newman Randy pokazuje tutaj inne oblicze niż z animacji, co mu zdecydowanie służy. Ścieżka z „Seabiscuita” jest na pewno ciekawą i nie pozbawioną lekkości kompozycją. Może i bywa patetyczna, ale nie jest w żaden sposób nieznośna czy niestrawna. Naprawdę dobra robota i tyle.

7/10

Radosław Ostrowski


Dodaj komentarz