

Kanada muzycznie kojarzy się z Leonardem Cohenem, Alanis Morrisette czy zespołem Nickelback. Ale od dziesięciu lat działa zespół, który już pod debiucie zostali uznani za klasyków. Mowa o zespole Arcade Fire, który do tej pory wydał cztery płyty. Reputacje i ostatnie single („Ready to Start”, „Reflektor”) spowodowały, ze grupa stała się obiektem mojego zainteresowania. Ekipę tworzy szóstka multiinstrumentalistów pod wodzą wokalistów – małżeństwa Win Butler i Regine Chassgne. Poza nimi są jeszcze Richard Reed Perry, William Butler, Tim Kingsbury i Jeremy Gara. Poznali się w 2003 roku, a rok później wyszedł ich debiutancki album – „Funeral”. Jak już zacząć, to najlepiej od pogrzebu.
Jest to melodyjne, gitarowe granie, a jednocześnie pełne przestrzeni i „brudu”, co pokazują otwierające całość dwie części „Neighborhood”, gdzie poza brudnymi gitarami i sekcja rytmiczna słyszymy m.in. akordeon i szybkie smyczki. Szybko, dynamicznie i na bogato, tak samo następne części, gdzie jeszcze pojawia się ksylofon (część III, gdzie jeszcze jest mocniejsze uderzenie) czy melancholijne brzmienie elektroniki (część IV). Poza tym pojawia się pianino („Crown of Love”, gdzie przez cały czas dominuje spokój, a pod koniec przyśpiesza w rytmie tanecznym), harfa („Wake Up”) i ekipa bawi się dźwiękami serwują co najmniej bardzo dobre numery jak „Haiti” (jedyny śpiewany po francusku) będąca wypadkową gitary akustycznej, fletów, sekcji rytmicznej i elektroniki. I tak mija te 11 piosenek, których słucha się z WIELKĄ frajdą.
Zaś wokal Butlera jest mocny i świetny, idealnie dopasowany z delikatnie śpiewającą po francusku żoną. I to się nazywa idealna para. Zaś teksty są mnie banalne i mniej oczywiste niż typowe I Love You czy tak prostego tematu jak miłość, chyba że miłość do kraju („Haiti”).
Debiut pokazał, że Arcade Fire będzie jedną z ciekawszych kapel grających muzykę indie. A następne albumy pokażą czy nie jest to opinia przesadzona.
8/10
Radosław Ostrowski
PS. Bardzo podoba mi się okładka.
