
24 grudnia 2010 roku – niby typowy dzień wigilijny, kolacja, kolędy, prezenty i co rok te same filmy (wtedy jeszcze leciały nieśmiertelna „Szklana pułapka” i niemniej popularny „Kevin sam w domu”). Jednak tego dnia o godzinie 20:10 zamiast Polsatu włączyłem TVP Kultura – i wtedy pojawiła się ona. Młoda Francuzka z ciemnymi włosami, ciemnymi oczami, jasna cerą i czerwonymi ustami. Nazywała się Amelia Poulain (wtedy po raz pierwszy poznałem Audrey Tautou) i (nie bójmy się tego słowa) oczarowała mnie. Tak jak film Jean-Pierre’a Jeuneta, który o niej opowiadał. Ta współczesna baśń czarowała magią zmieszana z humorem, ale nie ma tu mowy o naiwności czy banalności.

Równie niezwykła jest ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Zaś jej autorem stał się wówczas mało znany Yann Tiersen – multiinstrumentalista i muzyk rockowy. Ktoś może powiedzieć, że ten wybór wydawał się przynajmniej szaleństwem. Ale jak się potem okazało, był to strzał w dziesiątkę, zaś muzyk okazał się zaskakująco kreatywnym i piekielnie zdolnym kompozytorem. Pozornie słuchając poszczególnych instrumentów można odnieść wrażenie, że to typowe „francuskie” granie z nieodzownym akordeonem, fortepianem i smyczkami. Błąd. Wszystko zależy od sposobu podania, a tu mamy bardzo minimalistyczną formę, którą mogliby uprawiać Glass czy Nyman, gdyby używali akordeonu i skrzypiec zamiast fortepianu.
Większość kompozycji to są walce, gdzie dominuje akordeon, co słychać już w krótkim, ale szalonym „J’y suis jamie alle” czy wręcz już kultowym „Walcu Amelii” (pojawia się on też w wersji orkiestrowej, gdzie brzmi przepięknie, a także w aranżacji na fortepian i kwartet smyczkowy). Towarzyszące wszystkiemu dzwoneczki i cymbałki potęgują tylko aurę baśniowości i magii („L’autre valse de Amelie” czy „A quai”, gdzie delikatnie jeszcze pojawia się gitara akustyczna). Jednak poza magią, kompozytor skręca w stronę melancholii (pianistyczne „Le moulin” i „Comptine d’un Autre Ete: L’Apres-midi” czy tango „Pas si simple” z maszyna do pisania) czy pewnego niepokoju („La dispute” – najbardziej ponury utwór), ale to są króciutkie momenty, zaś wydanie płytowe robi świetne wrażenie, nawet bez znajomości filmu, co zdarza się niesłychanie rzadko.
Tiersen nie stworzył filmowej tapety, ale bardziej finezyjne, oryginalne i świeższe spojrzenie na muzykę filmową – dziką, z szaloną wyobraźnią, kreatywną, a jednocześnie bardzo przyjemną w odsłuchu. Najzabawniejsze jest jednak to, że duża część utworów została nagrana kilka lat przed filmem, co może wprawić w duża konsternację. Jedno jednak jest pewne – film Jeuneta bez tej muzyki nie istnieje. A sama muzyka jest także bardzo piękna. I jeszcze do niej bardzo często wracam.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
