

Kanadyjczycy z Arcade Fire są naprawdę konsekwentni. I tak jak zawsze po 3 latach objawił się nowy album – tym razem podwójny, który zbiera świetne recenzje i ma bardzo nietypową okładkę. Co tym razem z tego wyszło?
I pierwsze co rzuca się w oczy, to długość poszczególnych nagrań (spora część to ponad 4 minutowe kawałki), a także coraz większy wpływ elektroniki (tytułowy kawałek, gdzie jeszcze wpleciono saksofony i Davida Bowie), choć gitara (tutaj bardziej w tle), sekcja rytmiczna i smyczkowa też ma coś do powiedzenia, ale każdy utwór jest przełamywany, bardziej wyrafinowany i mniej monotonny. Ale jest to bardzo specyficzna muzyka (co słychać m.in. we „Flashbulb Eyes”), mocno czerpiąca z czegoś, co mainstream już dawno wypluł. A jednocześnie jest naprawdę lekko i bardzo przyjemnie. Różnorodność tempa (szybki początek i koniec „Here Comes the Right Time”, a w środku spokój i wyciszenie), skręty w popowe granie („You Already Know”), które tylko pozornie wydaje się proste („Joan of Arc”), ale siła rażenia jest naprawdę mocna i miejscami mroczna (zwłaszcza drugi album), w czym pasuje wokal duetu Butler/Chassgne.
Także warstwa tekstowa zasługuje na uznanie, choć tematyka może mało zaskakująca, to sposób opowiadania o niej jest daleki od słodzenia dla nastolatków. Tutaj miłość ma mroczniejsze odbicie, co pokazują najbardziej „Reflektor”, „Porno” czy utwory o Orfeuszu i Eurydyce („Awful Sound” i „It’s Never Over”).
„Reflektor” jest najspójniejsza płytą w dorobku Arcade Fire, która dorównuje ich debiutowi i pokazuje, ze zespół ciągle się rozwija i szuka nowych dźwięków i form ekspresji. Znakomite wydawnictwo, które nie przynudza.
8,5/10
Radosław Ostrowski
