

Kosmos – przestrzeń, której nikomu nie udało się ogarnąć, jednak ciągle ludzkość marzy o tym, by go podbić. A że przestrzeń tak gigantyczna potrafi być niebezpieczna, pokazuje „Grawitacja”, nadając kinu survivalowemu kompletnie nową jakość. O filmie już pisałem, więc nie będę się powtarzał. Jak każdy porządny film walczący o Oscara ma też wydaną ścieżkę dźwiękową (także nominowaną do nagrody). Co jest o tyle dziwne, że żadnej muzyki nie słyszałem. Czyżbym stracił słuch?
O dziwo nie. Odpowiedzialny za warstwę muzyczna Steven Price tutaj postawił przede wszystkim na brzmienie elektroniki i smyczków, które potęgują ciszę kosmosu, gdzie naprawdę nic nie słychać. Problem w tym, że ona w większości składa się z szumów (nagle przerywanych), efektów dźwiękowych (imitacja uderzeń, silników czy brzęczeń narzędzi), wprowadzając w stan nudy. Żeby było jeszcze mniej ciekawie, utwory gwałtownie są przerywane, co niszczy je od środka. W filmie wybija się, co nie jest trudne, gdy prawie w ogóle nie padają dialogi – plus jeszcze strasznie monotonne, co w przypadku 70-minutowego wydania wydaje się dla melomanów wyższym szczytem masochizmu.

A jakby było tego mało, Price zajeżdża bardzo Hansem Zimmerem. Dotyczy to nie tylko paradoksalnie najlepszych ścieżek, czyli finału zbitego na trzy utwory: „Tiangong”, „Shenzou” i „Gravity” – patetyczne utwory z podniosłymi smyczkami i żeńską wokalizą, ale też budowania napięcia (owe gwałtowne urwania muzyki), wykorzystywaniem sampli czy delikatną warstwą liryczną (pianistyczny „Airlock”). Popisem umiejętności w budowaniu napięcia jest 10-minutowe „Don’t Let Go”. Zaczyna się ono bardzo spokojnie, by potem zaatakować nas pulsującą elektroniką oraz szybkimi rajdami smyczków, z pałętająca się gdzieś trąbką.
Sama muzyka w filmie radzi sobie całkiem nie najgorzej, budując odpowiedni klimat i atmosferę. Jednak słuchanie bez obrazu jest zadaniem bardzo karkołomnym i niebezpiecznym jak naprawa satelity podczas deszczu meteorytów. Dodatkowo brak własnego języka i mocne inspiracje Hansem Zimmerem, czyli królem muzycznego mainstreamu psują przyjemność ze słuchu. Może i sprawdza się w filmie, ale poza nim jest ciężkostrawna i jeszcze sporo za długa. Album tylko dla najtwardszych.
5/10
Radosław Ostrowski
