
Amerykański wokalista indie rockowy, który nie jest w żadnym wypadku spokrewniony z Bryanem Adamsem wraca z autorskim materiałem. Coverowy „1989”, gdzie mierzył się z materiałem Taylor Swift wprawił wielu w zakłopotanie, ale tym razem nie będzie raczej udziwnień na 16 (!!!) albumie Adamsa.
Zaczyna się od organowego „Do You Still Love Me”, do których dołącza „kopiąca” gitara elektryczna i przygrywający w tle… klawesyn. A na koniec dostajemy pobrudzony riff. Pachnie to surowym, starym rockiem z lat 70. i 80. Także w tytułowym „Prisonerze” czuć tego ducha melodyjnego, romantycznego rocka, a nawet nie boi się iść w stronę country („Doomsday” z harmonijką ustną na otwarciu) czy zahaczyć o Toma Petty’ego („Haunted House”). Ale najbliżej Adamsowi jest do Bruce’a Springsteena i nie chodzi mi tylko o barwę głosu, ale i o instrumentarium, ze szczególnym polubieniem gitary elektrycznej i/lub akustycznej („To Be Without You”). Bardzo oszczędnie korzysta z elektroniki (rozmarzone „Shiver and Shake”), a gitara brzmi niemal jak brytyjskiej nowej fali (śliczne „Anything I Say To You Now” czy półakustyczne „Breakdown”).
Amerykanin barwnie tworzy swoją muzykę pełną gitarowych dźwięków. I nie ma tutaj miejsca na nudę, bo Amerykanin gra bardzo różnorodnie. Zarówno troszkę żwawsze numery („Broken Anyway”), jak i bardziej nastrojowe ballady na akustyku („Tightrope” z jazzowym wejście fortepianu oraz saksofonu). A że piosenek jest dwanaście, to nie można narzekać. I rzeczywiście czuje się jak więzień po jej przesłuchaniu.
8/10
Radosław Ostrowski
