
Po raz pierwszy o grupie Jamesa Mercera usłyszałem, gdy trafiłem na ścieżkę dźwiękową filmu Zacha Braffa „Gdybyś tylko tu był” z 2014 roku i wysłuchałem utworu „So Now What”. Ale w tym czasie doszło do poważnych roszad, zmieniając aż dwóch członków składu (perkusistę Joe Plummera i klawiszowca Richarda Swfta zastąpili kolejno Jon Sortland i Patti King) i dołączył trzeci gitarzysta Casey Foubert. Już jako sekstet The Shins wydało swoje nowe, piąte wydawnictwo.
„Heartworms” jest w całości wyprodukowane przez Mercera, co nie wywołuje ostrej rewolucji w dorobku grupy. To nadal melodyjne, delikatne granie spod znaku niezależnego rocka. Taki jest bardzo lightowy „Name for You”, gdzie mamy ładną gitarkę, zgraną sekcję rytmiczną oraz płynące klawisze niczym z przełomu wieków. Nawet elektronika wydaje się mocno staroświecka, pamiętająca jeszcze lata 80. (odrobinę orientalne „Painting a Hole” oraz bardzo pulsujące „Cherry Hearts”), a nawet gitara wydaje się imitacją klawesynu (rozmarzone „Fantasy Island”). Gdy jednak zagra, to jest bardziej akustyczna niż u folkowych muzyków („Mildenhall”), czasem podchodząc w stronę new romantic (skoczne „Rubber Ballz” czy „Half a Mlilion”). Ci, co szukają jednak bardziej gitarowego brzmienia, znajdą ślad w beatlesowskim „Dead Alive” zmieszanym z „kosmicznymi” klawiszami. Nie zabrakło też wspomnianej piosenki filmowej, czyli „So Now What”.
Trudno odmówić „Heartworms” klimatu oraz jego konsekwentnego tworzenia. To także zasługa niemal ciepłego głosu Mercera, tworzącego bardzo kojącą atmosferę, chociaż w pachnącym Meksykiem (trąbki i akordeon) „The Fear” przypomina natchnionego Bono. Bardzo refleksyjna muzyka, bardziej idącą i dająca wiele dla klawiszy, ale na tą rześką porę roku idealna.
7,5/10
Radosław Ostrowski
