Wieloryb

Jeśli jest reżyser, którego filmy mnie ciekawią i chce oglądać, to jednym z nich jest bez wątpienia Darren Aronofsky. Twórca „Requiem dla snu”, „Zapaśnika” czy „Czarnego łabędzia” skupia się na ludziach udręczonych przez własne demony (narkotyki, dążenie do perfekcjonizmu), chcących naprostować – lub nie – swoje życie. Albo to, co z niego jeszcze zostało. Jego najnowsze dzieło „Wieloryb” wydaje się kontynuować tą drogę, lecz wizualnie jest dość inny.

wieloryb2

Bohaterem filmu jest Charlie (zaskakujący Brendan Fraser) – nauczyciel angielskiego, prowadzący kurs online. Mieszka w wynajmowanym pokoju motelowym, które wygląda jak po przejściu tornada. Jedyną odwiedzającą go osobą jest opiekująca się nim pielęgniarka Liz (Hong Chau). Miał żonę i córkę, lecz zostawił je kilka lat temu dla innego mężczyzny. Od tej pory kontakt z nimi się urwał, głównie przez żonę. Jednak jego partner zmarł i od tej pory Charlie bardzo mocno przybrał na wadze. Tak bardzo, że nie jest w stanie samodzielnie się poruszać. W połączeniu ze słabym sercem to bardzo niebezpiecznie połączenie, a nasz bohater nie chce się leczyć.

wieloryb3

Film jest oparty na sztuce Samuela D. Huntera, który przerobił ten tekst na scenariusz. I ten rodowód teatralny jest mocno odczuwalny, bo cała akcja ogranicza się do mieszkania Charlie’ego. Jest ciasno, klaustrofobicznie, a przewija się 4-5 osób: Charlie, jego córka, pielęgniarka, misjonarz i (na chwilę) żona. A pod tym wszystkim mamy udręczonego człowieka, który stracił sens życia i w pewnym sensie przygotował sobie pętlę. Napędzany przez wstyd, poczucie winy oraz stratę, doprowadzając się na skraj śmierci, szuka światła. Dlatego próbuje nawiązać kontakt z córką, która go nienawidzi. Co jest zrozumiałe i powoduje, że Ellie (Sadie Sink) jest bardzo rozgoryczona, cyniczna, mająca wszystko i wszystkich w dupie. Bo tych ośmiu lat nieobecności nie da się wymazać z pamięci, jednak próbuje odkupić swoje błędne decyzje. Ten wątek bardzo przypomina mi inny film Aronofsky’ego, czyli „Zapaśnika”, ale tam bardziej mnie to zaangażowało.

wieloryb1

Muszę przyznać, że mam z tym filmem pewne problemy. Po pierwsze, zbyt wiele rzeczy w dialogach jest za bardzo wprost. Z tego tytułu miejscami robi się zbyt podniośle, ociera się to wszystko o patos, który potrzebny tu jest jak mówienie o tolerancji na zlocie neonazistów. Innymi słowy, bywa pretensjonalnie. Reżyser próbuje ratować sytuację odrobiną humoru, wnosząc troszkę świeżego powietrza. Po drugie, postacie pozornie wydają się głębokie, ale jedna w szczególności doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Grana przez Sink córka dla mnie była jednowymiarowa, zaś sposób mówienia oraz mimika ograniczona jest do pozycji: pierdolę wszystko i wszystkich, dlatego jestem podłą suką. Dlatego dla mnie próby Charliego w kwestii naprawy tej relacji wywoływały we mnie frustrację. Nie mogłem zrozumieć czemu tak bardzo na niej zależy, zamiast odpuścić sobie. Po trzecie i chyba najważniejsze, czułem miejscami jak Aronofsky sięga po emocjonalny szantaż. Że próbuje mnie na siłę wzruszyć i poruszyć, jakby nie do końca ufał aktorowi, jeszcze bardziej nakręcając kolejne chwile upokorzenia (córka faszerująca go kanapką z pigułami, dostawca pizzy pierwszy raz widzący go czy ostra kłótnia z młodym kaznodzieją o religii). Za dużo tego się nazbierało, co kilkukrotnie osłabia wydźwięk.

wieloryb4

Co zdecydowanie błyszczy to absolutnie rewelacyjna kreacja Brendana Frasera, który jest tutaj nie do poznania (charakteryzacja pierwszorzędna!!!!) i dźwiga całość na swoich barkach. Przekonująco pokazuje swój ból, w niemal każdej części ciała, będącego jego klatką. Ale jednocześnie cały czas pozostaje pogodnym, wrażliwym gościem, widzącym w ludziach najlepsze (jak sam mówi: „Ludzie są wspaniali”), próbujący znaleźć nadzieję w swoim mrocznym życiu. Oprócz niego największe wrażenie zrobiły na mnie dwie role kobiece: świetna Hong Chau (pielęgniarka Liz, mającą wspólną przeszłość i silną więź z Charliem) oraz w drobnym epizodzie Samantha Morton (żona Mary). Obie panie wnoszą wiele życia, przez co nie czuć tej teatralności.

Jedno mogę powiedzieć bez wahania – „Wieloryb” to zwyżka formy Aronofsky’ego po rozczarowującej „mother!”. Choć czuć teatralność, nie cała obsada błyszczy, trudno oderwać oczy od tej mrocznej historii walki o odkupienie i szukaniu dobra. FRASER JEST WIELKI!!!!!!!

7/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz