Mr. Mercedes – seria 1

Pierwsze skojarzenie przy nazwisku Stephen King jest dość oczywiste: horror. Najczęściej skupiony wokół postaci (głównie dziecka) posiadającego nadprzyrodzone moce, z którymi musi egzystować. Czasami jednak ten autor lubi parę razy wyjść poza swoją strefę komfortu. Taki jest właśnie „Pan Mercedes”, czyli pierwsza część trylogii detektywistycznej, gdzie mamy grę w kotka i myszkę. Cykl tak się przyjął, że adaptacja wydawała się tylko kwestią czasu. I tak powstał serial, za który odpowiada David E. Kelley – jeden z lepszych telewizyjnych twórców, kojarzonych głównie z produkcjami sądowymi jak „Ally McBeal”, „Orły z Bostonu” czy ostatnio „Goliath”.

Wszystko zaczyna się bardzo niepozornie. Późną nocą zbierają się ludzie przed targami pracy. To 2014 rok, czyli po potężnym kryzysie ekonomicznym, więc zbiera się spory tłum. Oczekiwanie, marzenia i potencjalna perspektywa szansy na lepsze jutro. Wtedy podjeżdża czarny Mercedes – nie wiadomo czego oczekiwać. Wtedy staje się najgorsze: wóz wjeżdża w sam środek tłumu, dokonując masakry. Ginie 16 osób, wóz okazuje się skradziony, a sprawca ucieka. Prowadzący sprawę detektyw Bill Hodges jest bezradny i wkrótce przechodzi na emeryturę. Wiadomo jak z takimi ludźmi: nie potrafią się odnaleźć poza pracą, która była jedynym celem w życiu.

I wydaje się, że nasz ex-glina będzie przechodził w stan wegetacji. Aż nagle dostaje wiadomość od… no właśnie. Naszego zbrodniarza, Pana Mercedesa. Koleś włamuje się do jego komputera, serwując niepokojące pliki video, od razu usuwane. Cel wydaje się być jeden i konkretny, czyli wywołać tak silne poczucie winy, by nasz gliniarz odebrał sobie życie. Paradoksalnie jednak daje mu to cel życiowy i zamierza zamknąć swoją ostatnią sprawę.

„Pan Mercedes” to w zasadzie psychologiczny thriller, gdzie obserwuje akcję z perspektywy obu antagonistów. Pozornie wygląda on zwyczajnie, na spokojnie odkrywając kolejne elementy układanki i przyglądając się życiu naszych głównych bohaterów. Nawet jeśli początkowo wydają się znajomymi typami (stary, zmęczony glina z połamanym życiem prywatnym oraz psychopatyczny morderca nie rzucający się mocno w oczy), ale z czasem zaczynami poznawać ich coraz lepiej. Przestają być znajomymi schematami, a zostają ludźmi z krwi i kości. Obaj prowadzą poważną grę, gdzie stawka jest bardzo wysoka, a gdzieś w powietrzu czuć wiszące zagrożenie. Choć panowie mają niewiele wspólnych, zaczyna się tworzyć bardzo niepokojąca więź.

Twórcy spokojnie prowadzą narrację, skupiając się zarówno na kryminalnej intrydze, jak i przede wszystkim życiu prywatnym obu panów. Hodges (absolutnie rewelacyjny Brendan Gleeson) powoli zaczyna wracać do żywych. Pomagają mu w tym zarówno sąsiedzi (energiczna Ida oraz specjalizujący się w komputerach – dodatkowo koszący trawnik Jerome), jak i poznana podczas sprawy siostrzenica właścicielki skradzionego auta, Janey Patterson (cudowna Mary-Louise Parker) oraz ekscentryczną kuzynką, Holly (kradnąca szoł Justine Lupi). Z drugiej strony mamy bardzo wycofanego Brady’ego Hartsfielda (kapitalny Harry Treadaway) – komputerowego nerda, z niepokojącą, bardzo obojętną twarzą i żyjącego w dziwacznej relacji z matką-alkoholiczną (mocna Kelly Lynch). Wszystko poprowadzone bardzo pewnie, trzymając w napięciu do bardzo mocnego finału. Ten zaś zapowiada kolejną część (w końcu King napisał trzy książki).

Każda postać jest na tyle wyraziście zarysowana, dając każdemu aktorowi szansę na wykazanie się. Tego jest zwyczajnie za dużo, by wymieniać wszystkich. Co najbardziej zaskakuje to absolutny brak elementów nadprzyrodzonych (na razie). Inną niespodzianką jest brak muzyki, oprócz wykorzystanych piosenek w wybranych scenach. Tylko i aż tyle. Pierwszy sezon jest – tak jak książka – bardzo wciąganym thrillerem w bardzo współczesnym stroju noir. Postacie są wyraziste, dialogi świetne, a napięcie budowane z wyczuciem. Przecież nie każdy serial musi być przełomową, odmieniającą reguły gry produkcją, tylko wystarczy jako dostarczyciel rozrywki. I to „Pan Mercedes” robi najlepiej – zacieram ręce przy kolejnym spotkaniu.

8/10

Radosław Ostrowski

22.11.63

Dla wielu Amerykanów 22 listopada 1963 roku był przełomową oraz ważną datą. Śmierć prezydenta Johna F. Kennedy’ego do dzisiaj pozostaje niewyjaśnioną zagadką. W sensie kto za tym stał, czy Lee Harvey Oswald działał sam, czy ktoś nim sterował. Jaki udział miały FBI oraz CIA i czy można było powstrzymać zamachowców. Spekulacji oraz domysłów powstała masa, ale odpowiedzi do dziś pozostają nieznane. A co gdybyście mieli możliwość cofnięcia się w czasie oraz zmiany wydarzeń? Spróbowalibyście? Pytam poważnie.

Taki właśnie dylemat miał Jake Ebbing, nauczyciel języka angielskiego. Bohater serialu „22.11.63” dzięki przyjacielowi odkrywa portal, dzięki któremu trafia do 22 października 1960 roku. odkrywcą tego miejsca jest właściciel jadłodajni, weteran wojny w Wietnamie, Al Templeton. Sam jest mocno schorowany (rak), dlatego chce, by Jake cofnął się w czasie oraz powstrzymał zamach na Kennedy’ego. Brzmi jak wymysł szaleńca, więc nasz protagonista nie jest przekonany. Dopiero samobójstwo Ala przeważa szalę i zmusza Jake’a do podjęcia działań. Ale czy mu się uda? A nawet jeśli, jakie będą tego konsekwencje?

Serial oparty jest na powieści Stephena Kinga u nas wydanej jako „Dallas 63”, jednak nie jest to ani horror, ani thriller zdominowany przez elementy nadprzyrodzone. Chyba, że za taki uznamy motyw podróży w czasie. Chociaż sam element, czyli ukryte miejsce w szafie oraz samo przejście do nowego świata nie wygląda zbyt dobrze. Także sam punkt w prawie półtora godzinnym pilocie jest za bardzo wyłożony wprost, co może wielu osobom przeszkadzać. Ale twórcy (scenarzysta Bridget Carpenter oraz reżyserzy pod wodzą Kevina Macdonalda) na szczęście, nie idą na łatwiznę. Intryga prowadzona jest powoli – w końcu mamy trzy lata przed najważniejszym dniem – więc pośpiech nie byłby tu mile widziany.

Muszą pojawić się komplikacje, bo inaczej byłoby za prosto. O ile wtopienie się w tłum nie jest dużym problemem, to jednak przeszłość niczym śmierć w „Oszukać przeznaczenie” bardzo nie lubi jak ktoś przy niej majstruje. Dlatego pojawiają się wydarzenia oraz sytuacje, które mogłyby zostać uznane za przypadkowe (spadający żyrandol w knajpie, nalot policji na burdel czy nie chcący zapalić samochód). Tak samo istotna jest obecność tajemniczego mężczyzny z żółtą kartką w kapeluszu, który jako jedyny zdaje się wiedzieć kim jest Jake. Są jeszcze dwie inne komplikacje – jedną z nich jest kobieta, bibliotekarka Sadie, drugą zaś poznany w małomiasteczkowym barze, Bill. W pierwszej się zakochuje, drugi staje się jego wspólnikiem. I oboje mogą na całej tej operacji mocno ucierpieć. I te dwie relacje stanowią mocny punkt fabuły, tak samo jak odkrywanie sprawy zamachu.

Przy okazji pada to pytanie, czy należy zmieniać przeszłość i jakie mogą być tego konsekwencje. A odpowiedź poznajemy w finale, gdzie – spojler! – udaje się powstrzymać zamach. Lecz świat po powrocie jest szary, bury i przypomina post-apokaliptyczną zagładę. Nawet zdjęcia w tych scenach są skąpane w szarej bieli. Ale same realia lat 60. odtworzono ze sporym pietyzmem: od samochodów, kostiumów, scenografii po muzykę oraz rekwizyty. Jak to wygląda w obrazku, to aż nie mogę się nadziwić i czuć tu skalę całego przedsięwzięcia. Dialogi wypadają naturalnie, z odrobinką humoru oraz bardzo dobrze zarysowanymi postaciami, nawet epizodami nie powiązanymi z głównym wątkiem. Ten czas żyje i oddycha, zaś napięcie jest pewnie dawkowane.

Także trudno mi się przyczepić aktorstwa, które jest w najgorszym wypadku solidne. Główną rolę, czyli Jake’a otrzymał James Franco, który obecnie żyje w infamii i nie zanosi się, by miał wrócić do grania w najbliższym czasie. Wypada cholernie dobrze jako mężczyzna z zadaniem, który musi ukrywać swoją tożsamość oraz odnajduje nowy cel w życiu. Dla mnie jednak najbardziej interesujące były relacje zarówno z Billem (fantastyczny George MacKay) oraz Sandie (zjawiskowa Sarah Gadon). Pierwszy to prosty redneck z Teksasu, próbujący pomóc Jake’owi w zadaniu, lecz z czasem zaczyna zachowywać się mniej odpowiedzialnie i wydaje się być zafascynowany Oswaldem. Z kolei Gadon przykuwa uwagę jako obiekt zainteresowania Jake’a, skrywając pewną niepokojącą tajemnicę i stając się pełnokrwistą bohaterką. Solidne wsparcie na drugim planie serwują Chris Cooper (Al Templeton), Cherry Jones (matka Oswalda) oraz Kevin J. O’Connor (mężczyzna z żółtą kartką), a sam Oswald w wykonaniu Daniela Webbera też jest interesującą postacią.

„22.11.63” troszkę chyba pozostał w cieniu innych telewizyjnych seriali według Kinga, ale warto dać mu szansę. To mniej nadnaturalna opowieść, lecz z pełnokrwistymi postaciami oraz frapującymi pytaniami na temat manipulacji przeszłością. Zbyt dobry tytuł, by go zignorować.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ted Lasso – seria 2

Pamiętacie tego amerykańskiego trenera, co pojechał do Anglii, by kierować klubem z Richmond w Londynie? Cóż, jego pierwszy sezon zakończył się spadkiem do drugiej ligi, ale pojawiła się nadzieja na odwrócenie losu. Głównie dzięki motywowaniu zawodników oraz całej zarządzającej ekipy. Pierwsze mecze kończą się remisami, jednak podczas ósmego dochodzi do tragedii. Strzelający karnego Dani Rojas trafia piłką… psa, będącego maskotką drużyny, co osłabia jego pewność siebie. By pomóc zawodnikowi, zostaje sprowadzona psycholog sportowa, dr Fieldstone.

ted lasso2-1

Pierwsza seria była ogromną niespodzianką, która spotkała się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem. Nawet wśród osób niezainteresowanych piłką nożną. Prawdę mówiąc sport jest tutaj pretekstem do opisania relacji między bohaterami. Oraz jaki wpływ ma swój trener na zawodników i poznanych ludzi, próbując zmienić ich w najlepszą wersję siebie. Nawet mimo nieznajomości reguł gry w piłkę nożną. Tutaj jest w zasadzie podobnie, z sezonem jesienno-zimowym. Sportowe mecze nadal są tylko pokazane w kluczowych fragmentach, ale nawet w tych momentach ciągle pojawia się napięcie oraz zaangażowanie. Udaje się cały czas zachować ton między momentami bardziej poważnymi momentami, które są rozładowywane akcentami humorystycznymi.

ted lasso2-2

Oczywiście, w centrum pozostaje Ted w wykonaniu Jasona Sudeikisa, który robi rzeczy wręcz nieprawdopodobne. Ma w sobie ciągle ten potężny urok oraz dawkę amerykańskiego optymizmu, jednak jeszcze zyskuje w dwóch ważnych momentach: podczas rozmów z rodziną przez internet, a drugi raz przy rozmowach z terapeutką. Dr Fieldstone (świetna Sarah Niles) jest odporna na urok Teda – nawet wypiekane ciastka nie robią na niej wrażenia, liczy się szczera rozmowa. Ta relacja może wydawać się przewidywalna: od nieufności po moment wyznania ciężkiej tajemnicy. I ten ostatni moment potrafi poruszyć, serwując jedną z wielu niespodzianek. A wierzcie mi, jest tego o wiele więcej: od ćwiczenia choreografii tanecznej by pożegnać psychiatrę przez alter ego Teda – Leda Tasso po pogrzeb ojca właścicielki klubu, korzystanie z portalu randkowego oraz trenowanie przez Roya Kenta piłkarskiej drużyny 8-latek i roli eksperta w telewizji. Bardzo w stylu Roya kurwa Kenta (Brett Goldstein znowu błyszczy).

ted lasso2-3

Każda z postaci ma swoje pięć minut, by wykazać się i zaprezentować z najlepszej strony. Nawet jeśli nie poznajemy za bardzo ich historii (Holender Jan Mass mówiący to, co myśli), wypowiedziane jedno zdanie mówi wiele o ich charakterze: lojalności, wątpliwościach, zaangażowaniu czy stresie. Co do zawodników, najwięcej czasu poświęca się Jamie’emu Tartowi (Phil Dunster) oraz pochodzącemu z Nigerii Samowie Obisayanie (Toheeb Jimoh). Pierwszy jest synem marnotrawnym, próbującym wrócić do gry, znienawidzony przez resztę drużyny. Zaczynamy poznawać jego trudną relację z ojcem, co zmieniło go w palanta, powoli stając się istotnym członkiem drużyny. Z kolei drugi zaczyna zwracać swoją uwagę skutecznością, stając się mocnym strzelcem i wokół niego toczą się dwa wątki: próba kupienia go przez ekscentrycznego miliardera z afrykańskiego, zaś drugi wokół tajemniczej rozmówczyni z portalu randkowego.

ted lasso2-4

Ja jeszcze nie wspomniałem o związku Kenta z Keeley, który – jak każda relacja – ma lepsze i gorsze dni, ale ostatecznie wszystko idzie ku dobremu czy asystencie trenera o imieniu Nate oraz jak powoli zaczyna mu woda sodowa uderzać. Tu się dzieje dużo, ale nigdy nie miałem poczucia przesytu czy przeładowania. Wątki nie są urywane, zaś zakończenie jest satysfakcjonujące, zostawiając po drodze otwartą furtkę na ciąg dalszy. Wszyscy grają co najmniej bardzo dobrze, a twórcy ciągle potrafią zaskoczyć zabawą formą (równoległy montaż, gdzie słyszymy wyznanie Teda i Rebeki na przemian) czy zmianą klimatu. Są tutaj dwa niespodziewane odcinki – świąteczny, skupiony na spędzaniu Wigilii z dwoma wątkami kapitalnie poprowadzonymi (Święta w dmu Higginsa, który przyjmuje piłkarzy spoza UK oraz problem nieświeżego oddechu u siostrzenicy Kenta) i jeden odcinek skupiony na nocnym powrocie trenera Bearda do domu (mocno surrealistyczny w klimacie „Po godzinach” Scorsese).

ted lasso2-5

Ciągle jestem zdumiony, że pozornie prosty serial jak „Ted Lasso” potrafi oczarować, chwytać za serce, rozbawić i wzruszyć. I to wszystko bez popadania w przesadę, w żadną ze stron, co nie jest wcale takie łatwe. Sudeikis & spółka prowadzą narrację w sposób wręcz wzorowy, dając dawkę pozytywnej energii na dzisiejsze czasy oraz podsyca apetyt na kolejną serię.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sprzątaczka

Netflix potrafi być niczym pudełko czekoladek, o którym mówił „Forrest Gump” – nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Zwłaszcza, gdy trafia się na film lub serial bez dużej promocji, rozgłosu ani szumu. Może wyjść z tego albo średniak, coś niezłego albo co najmniej solidna lub bardzo dobra produkcja. Do tego drugiego grona zalicza się „Sprzątaczka”, która nie ma może zachęcającego tytułu. To jednak tylko pozory.

Bohaterką jest Alex – młoda dziewczyna, która mieszka ze swoim mężem oraz 3-letnią córeczką w kamperze. Gdy ją poznajemy, ucieka w nocy z córką. Wszystko przez faceta, Seana oraz skłonności do psychicznego znęcania się nad żoną. To jednak dopiero początek długiej drogi do usamodzielnienia się, w czym nie pomoże ani brak pieniędzy, ani biurokratyczny labirynt. By móc się utrzymać, dziewczyna zaczyna pracować jako sprzątaczka w domach głównie dzianych klientów. Jednocześnie musi znaleźć dla siebie nowe lokum, żłobek dla córki oraz uwolnić się z wpływów męża.

Brzmi jak bardzo poważny dramat, ale ekipa showrunnerki Molly Smith Metzler nie idzie w żadnym wypadku na łatwiznę. Oparta na wspomnieniach Stephanie Land „Sprzątaczka” balansuje między momentami bardzo na serio, gdzie rzeczywistość nie jest zbyt łatwa. Ile trzeba się namęczyć nad papierologią, by zdobyć zasiłek, mieszkanie zastępcze, wsparcie finansowe. I to w stanie, gdzie przemoc psychiczna nie jest uznawana prawnie za przemoc. CO DO K**** NĘDZY?! To, że jest to trudniejsze do udowodnienia nie oznacza, iż nie ma to miejsca. Jakby mało było kłód pod nogi, protagonistka nie ma w zasadzie żadnego wsparcia. Ojciec zostawił ją, zaś matka ma zapędy artystyczne i jest podstarzałą, antysystemową hippiską z nie do końca stabilnym umysłem. Co pozostaje?

Tutaj twórcy lawirują między kolejnymi wątkami: od psychicznej choroby matki i jej problemów z podejrzanym gachem przez próby znalezienia lokum, praca jako sprzątaczka za marne pieniądze, próby zdobycia w pełni praw do opieki nad dzieckiem aż do powrotu na studia. Czasem można odnieść wrażenie, że jest to łapanie kilku srok za ogon, lecz każda z tych opowieści potrafi zaangażować. I co najważniejsze, pozwala sobie na odrobinę humoru, lekkości oraz zabawy formą (radość ze znalezienia domu w rytm „Don’t Stop Me Now”).

Ten ostatni element pozwala też pokazać wszelkie stany emocjonalne bohaterki, rewelacyjnie zagranej przez Margaret Qualley. Jest twarz jest jak otwarta księga, gdzie emocje (od złości, desperacji i depresji po determinację) bardzo płynnie przenikają ze sobą, bez popadania w fałsz. Jeszcze bardziej zadziwiła mnie kreacja Nicka Robinsona jako męża bohaterki, Seana. Tak jak Alex nie jest przerysowanym czarnym charakterem, choć bywa porywczy. Zwłaszcza pod wpływem alkoholu, stając się jego niewolnikiem, przez co robiło mi się go żal. Jeszcze bardziej zadziwiały mnie momenty, gdy ten człowiek zaczyna uświadamiać sobie swoje problemy oraz niedoskonałości. Drugi plan też ma bardzo wiele wyrazistych ról, choć tutaj wybija się Andie McDowell jako pokręcona matka Alex, mająca wiele pretensji do wszystkich za swoje błędy. Postać na granicy przerysowania, na szczęście nigdy jej nie przekracza.

„Sprzątaczka” to mały, wielki mini-serial pokazujący jak bardzo wiele trzeba, by zacząć nowe życie z dala od toksycznej relacji. Gdzie każde zwycięstwo wydaje się małym krokiem do wolności, a wszystko w bardzo przyziemny, bez popadania w patos oraz wielkie słowa. Niby skromne, ale ma siłę rażenia bomby atomowej.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Nocna msza

Mike Flanagan jest jednym z ciekawszych reżyserów kina grozy, choć pozostaje w cieniu kolegów w rodzaju Jamesa Wana, Leigh Wannella czy Scotta Derricksona. Ale tak jak Wan sięga po ograne schematy, by zdemolować je do góry nogami i bardziej skupia się na relacjach między postaciami, zaś elementy nadprzyrodzone są katalizatorem wydarzeń („Oculus”, „Nawiedzony dom na wzgórzu”). Nie inaczej jest w przypadku „Nocnej mszy”, gdzie groza miesza się z religią.

Akcja toczy się w małym miasteczku na wyspie, gdzie wraca po czterech latach mężczyzna. Kiedyś był bardzo wierzącym gościem, ale po spowodowaniu wypadku i odsiadce wiara może się zmienić bardzo radykalnie. Kiedyś było to miejsce pełne ludzi, głównie rybaków, ale katastrofa ekologiczna zmieniła wszystko i miasteczko zaczyna się powoli wyludniać. Bez nadziei, bez perspektyw, bez szans na cokolwiek, a jedyną ostoją jest kościół św. Patryka. Kierujący kościołem ksiądz prałat Pruitt wyruszył na pielgrzymkę do Damaszku, więc wszystkim zarządza Bev Keene. Ale pewnego wieczora na wyspie pojawia się ksiądz Hill, mający pełnić zastępstwo za niedysponowanego prałata. I wtedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy w okolicy, niektórzy mogli by je nazwać cudami.

Już ten opis sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z nietypowym horrorem, dotykającym kwestii religii i wiary. Nie liczyłbym jednak na wizualne fajerwerki, serwowanie jump-scare’ów czy walenie efektami specjalnymi. To historia budowana na tajemnicy oraz zderzeniu dobra ze złem, wiary i nauki, fanatyzmu oraz zdrowego rozsądku. Flanagan prowadzi narrację bardzo spokojnie, skupiając się na kluczowych postaciach: nowym księdzu, dewotce Keene, nauczycielce Erin Greene, wychodzącemu z więzienia Riley’owi Flynnowi, muzułmańskiemu szeryfowi oraz dr Gunning. Najwięcej uwagi skupia się na dawnej parze, czyli Flynnowi i Greene, a także tajemniczemu, choć bardzo charyzmatycznemu duchownemu. Jakie są jego prawdziwe intencje i kim jest?

Kolejne niewytłumaczalne sytuacje tylko potęgują aurę tajemnicy tak jak obecność „anioła”. I mimo, że już w trzecim odcinku poznajemy tajemnicę duchownego, to historia dalej wciąga. Nawet jeśli za bardzo przypomina „Miasteczko Salem” Kinga. Ale udaje się reżyserowi pokazać niebezpieczną siłę fanatyzmu religijnego, gdzie wszelka mniejszość czy osoby o innych przekonaniach są traktowane jako wrogie. Najpierw aluzjami i słowem jak choćby podczas dyskusji w sprawie rozdawania Biblii przez szkołę czy wszędzie, gdzie wypowiada się Keene (rewelacyjna Samantha Sloyan), nie znosząc dezaprobaty. Podobnie wydaje się działać ksiądz Hill (genialny Hamish Linklater), choć wydaje się być bardziej ludzki i pod koniec zauważa, co zrobił. Właśnie te momenty potrafiły wzbudzić we mnie grozę, pokazując człowieczeństwo z najgorszej strony. I wszystko prowadzi do brutalnego, mrocznego, ale też pełnego nadziei finału.

I jest to absolutnie rewelacyjnie zagrane. Poza w/w jest jak zawsze świetna Kate Siegel (Erin Greene), Annabelle Gish (dr Gunning), Zach Gilford (Riley) czy kradnący sceny Robert Longstreet (Joe Collie). Każdy ma swoje pięć minut, by zabłyszczeć, nawet aktorzy nastoletnio-dziecięcy, co nie jest takie łatwe (chyba, że się nazywasz Steven Spielberg). Flanagan kolejny raz tutaj potwierdza, że jest interesującym twórcą horrorowym. Buduje atmosferę prostymi środkami, nie idąca na łatwiznę i zmuszając do myślenia. To bardzo rzadka kombinacja, zwłaszcza w konwencji horroru.

8/10

Radosław Ostrowski

Resident Evil: Wieczny mrok

Fani gier znają survival horrorową serię „Resident Evil”. Przez większość części akcja krążyła wokół korporacji Umbrella, która stworzyła wirusa zamieniającego ludzi w żądne krwi zombie. Po co? By potem zarobić na szczepionce, co odwraca efekt zombifikacji. Samą markę już przenoszono na ekran na początku XXI wieku przez Paula W.S. Andersona, ale z każdą częścią było coraz gorzej, głupiej i zbyt efekciarsko. W tym roku szykuje się nowy film, ale przedtem Netflix zrealizował mini-serial anime z podtytułem „Wieczny mrok”.

Akcja toczy się w roku 2006, zaś głównym bohaterem jest Leon Kennedy – były glina, obecnie agent Secret Service. Fuchę dostał po tym jak uratował córkę prezydenta z rąk zombiaków, choć – jak sam twierdzi – po prostu miał szczęście. Sytuacja jednak zaczyna robić się nieprzyjemna w Białym Domu. Najpierw dochodzi do ataku hakerskiego, a kiedy gorzej już być nie mogło, zaczynają się panoszyć zombie. Jakim cudem? Czyżby doszło do kolejnej epidemii? Kto stoi za tym wszystkim? Leon razem z dwójką agentów ma zbadać sprawę i wyruszają do Chin. W tym czasie pracująca dla organizacji pozarządowej Claire Renfield stara się pomóc mieszkańcom Panamstanu – kraju trawiącego przez wojnę domową. Przypadkiem wpada na trop, że kilka lat wcześniej doszło do jakieś operacji amerykańskiej armii. I pojawiły się tam zombie, czyniąc duże spustoszenie.

Sama historia zadziwiła mnie prostotą i sprawia wrażenie półtoragodzinny film podzielony na odcinki. Jak pierwszy sezon „Castlevanii”, tylko bardziej przyspieszony, co mnie zdezorientowało. Bo jest tu sporo upchnięte: tajny oddział wojskowy, zatuszowana operacja, spisek z użyciem nowego leku, wreszcie wypad do kraju za pomocą okrętu podwodnego. Akcja miejscami naprawdę przyspiesza, jest parę momentów trzymających w napięciu (w teorii) oraz finałową konfrontację ze zmutowanym bydlakiem. Wszystko bardzo przypomina grę komputerową, włącznie ze scenami akcji pokazanymi zza pleców bohatera.

Problem w tym, że serial miejscami za bardzo się powtarza z paroma scenami i dopiero w połowie zaczyna łapać oddech. Intryga też jest przewidywalna, z drobnymi zakrętami oraz oczywistymi momentami. Sama animacja jest dość… specyficzna, nawet jak na produkcję japońską. Z jednej strony próbuje być fotorealistyczna i ruchy postaci są przekonujące, miejscami nawet pokazując parę detali. Jest parę momentów suspensu jak atak szczurów na okręcie. Ale parę scen związanych z wybuchami, demolką nie powalają, tak jak finałowa konfrontacja. No i jest jeszcze otwarte zakończenie, sugerujące kolejną część.

„Wieczny mrok” dla mnie był za krótki, za szybki oraz za mało angażujący. Dopiero w połowie zaczął nabierać blasku, chociaż można było to lepiej rozegrać. Niemniej wyczuwam potencjał i mam nadzieję, że powstanie kolejna część, naprawiająca błędy poprzednika.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Kasztanowy ludzik

Skandynawskie kryminały miały swój czas wielkiej popularności na początku wieku XXI. Powieści Henninga Mankella, Jo Nesbo, Jussi Adler-Olsena i Camille Lackberg wykreowały coś, co zostało nazwane nordic noir. O filmach i serialach nawet nie chcę mówić, dzięki którym popularność tego gatunku utrzymała się na długo. I to także widać na przypadku nowego, duńskiego serialu Netflixa „Kasztanowy ludzik”.

Mini-serial oparty jest na debiutanckiej powieści Sorena Sveistrupa. Jeśli kojarzycie to nazwisko, jest on twórcą jednego z najsłynniejszych serialowych nordic noir – „The Killing”. Więc jest niejako gwarancją, że będziemy do czynienia z bardzo solidną oraz wciągającą produkcją. Już sam początek potrafi uderzyć. Jesteśmy w latach 80. na wyspie Olm, gdzie policjant wyrusza na farmę. Chodzi o zaginione stado, zaś kontakt z właścicielem jest niemożliwy. Na miejscu zostają znalezione trupy matki oraz dzieci, a kiedy udaje się stróżowi prawa znaleźć ocalałego członka rodziny… zostaje zamordowany. A w całej piwnicy znajduje się masa ludzików zrobionych z kasztanów. 30 lat później w Kopenhadze dochodzi do makabrycznej zbrodni. Na placu zabaw zostaje znaleziona kobieta w wybitym okiem oraz odciętą ręką. Obok znajduje się kasztanowy ludzik – kto zabija i dlaczego? Śledztwo prowadzi Naia Thulin oraz przesłany z Europolu Mark Hess. Najdziwniejsze w sprawie jest to, że na kasztanie są odciski palców zamordowanej rok wcześniej córki pani minister spraw społecznych.

Innymi słowy, jest masa znajomych elementów: śledczy z popapraną przeszłością, bardzo mroczna tajemnica, nieznany sprawca, makabryczne trupy oraz kolejne odkrywane brudy i patologia, która zmienia ludzi w prawdziwe monstra. Cała narracja prowadzona jest dwutorowo – z jednej strony mamy policyjne dochodzenie, z drugiej widzimy rodzinę Rosy Hartung. Pani minister wraca po roku do pracy, a nowe dowody w sprawie mogą sugerować, że uznana za martwą córka może żyć. Jakby rodzina nie była w rozsypce, a nadzieja może jeszcze bardziej pokazać to rozbicie. Pokazane jest to na przykładzie męża, co lubi sobie wypić i czuje się odpowiedzialny za całą sytuację.

Niby już to widziałem, ale sama realizacja jest tak dobra, że nie ma mowy o znużeniu. Widać, że robią to doświadczeni filmowcy w narracji. Uderzyły mnie za to zdjęcia, utrzymane w bardzo jesiennej kolorystyce. Dużo czerni i brązu tylko potęguje bardzo mroczny klimat, a zabójca wydaje się być cały czas o krok przed stróżami prawa. Kim jest? Dlaczego to robi? I co ma z tym wszystkim wspólnego pani minister? Historia nadal trzyma w napięciu, a scenarzyści podrzucają kolejne tropy i poszlaki. jedynie finał sprawia wrażenie troszkę zbyt efekciarskiego, wręcz wybuchowego, ale nadal pozostaje satysfakcjonujący.

Jest to także zasługa bardzo wyrazistych oraz bardzo dobrze zagranych postaci. Na pierwszy plan wybija się duet mimo woli, czyli Naia Thulin (Danila Ćurcić) oraz Mark Hess (Mikkel Boe Forsgaard). Oboje niejako nie chcą się za bardzo angażować w sprawę i traktują to jako przystanek (ona się stara o przydział w komórce zajmującej się cyberprzestępczością, by móc spędzać więcej czasu z córką; on trafia tutaj z powodu pewnych spięć wobec szefa i robi niewiele). Więc relacja między nimi początkowo jest niezbyt udana, ale z czasem zaczynają się oboje uzupełniać, tworząc bardzo zgrabny duet. Kolejną wyrazistą postacią jest minister Hartung (rewelacyjna Iben Dorner) oraz jej mąż (świetny Esben Dalgaard Andersen), którzy próbują dalej funkcjonować jako rodzina. Ona wydaje się bardzo silna, twardo stąpająca po ziemi, a on bardzo zdołowany i wycofany. Ale to wszystko pozory, pokazane bardzo subtelnymi momentami, pokazując o wiele więcej w tej rodzinie. Swoje też robi niezawodny David Dencik jako szef grupy kryminologów Genz, będący bardzo pomocnym w śledztwie.

Można śmiało powiedzieć, że serial Sveinstrupa (także jeden ze scenarzystów) może być świetnym wprowadzeniem dla osób, które nie miały wcześniej styczności z nordic noir. Bo to destylat wszystkiego, co w tym gatunku najlepsze i charakterystyczne. Ale nawet dla osób znających tą konwencję, nadal znajdą coś dla siebie – wciągającą, interesującą opowieść z krytycznym spojrzeniem na system opieki społecznej.

8/10

Radosław Ostrowski

Bo to grzech

Russell T. Davies to obecnie jeden z bardziej rozpoznawalnych brytyjskich scenarzystów, który pisze dla telewizji. Takie seriale jak „Queer as Folk”, „Skandal w angielskim wydaniu” czy „Rok za rokiem” pokazywały wszechstronność gatunkową autora, choć tematyka LGBT w mniejszym lub większym stopniu się przewijała. Nie inaczej jest z nowym mini-serialem w reżyserii Petera Hoara „Bo to grzech”.

bo to grzech1

Bohaterów w zasadzie mamy czworo i jesteśmy na początku lat 80. Ritchie jest chłopakiem z małej miejscowości, które rodzice chcą, by został adwokatem. Ale kiedy trafia do Londynu, wskutek okoliczności próbuje swoich sił jako aktor. Roscoe pochodzi z konserwatywnej, afrykańskiej rodziny. Opuszcza dom i zostaje zatrudniony jako kierownik klubu. Colin jest bardzo wyciszonym chłopakiem, zaczynającym pracę w ekskluzywnym sklepie odzieżowym. Wszyscy trzej są homoseksualistami i tylko rodzina Roscoe zna jego orientację (potępiając oraz próbując go nawrócić). W końcu razem wynajmują lokum, razem z czarnoskórą dziewczyną Jill. Każde z nich próbuje samorealizować się zawodowo oraz czerpać z życia garściami. Ale po mieście krąży tajemnicza choroba, która zaczyna atakować coraz więcej osób homoseksualnych.

bo to grzech2

Mini-serial obejmuje niemal 10 lat z życia nowych mieszkańców Londynu, którzy chcą w końcu czerpać z życia, bez potrzeby udawania bycia kimś innym. Początek niby toczy się spokojnie i pozwala poznać niemal każdego z bohaterów, by wskoczyć w niemal hedonistyczne czerpanie życia. Tak, są sceny erotyczne, jednak nie wywołują zniesmaczenia. Ale to tylko jeden z aspektów, bo życie naszych bohaterów zmienia się z pojawieniem się choroby znanej jako AIDS. Brak jakichkolwiek dostępnych informacji utrudnia działanie oraz reagowanie. Początkowa beztroska i radość zderzona zostaje z bólem, cierpieniem, samotnością oraz smutkiem. I ten kontrast nasila się od połowy serialu, gdzie nawet kolory wydają się bardzo stonowane oraz wygaszone.

bo to grzech3

Atmosfera zaczyna przypominać horror czy thriller, gdzie dominuje poczucie bezsilności i desperacka nadzieja, by oszukać śmierć na te kilka dni. I udaje się zachować mentalność ludzi wobec homoseksualistów, gdzie wrogość była wręcz namacalna. Zarówno wśród członków rodziny, jak i osób postronnych. Dochodziło nawet do sytuacji, że po śmierci takiej osoby członkowie rodziny niszczyli wszystkie ślady po jej życiu (ostatnie minuty drugiego odcinka). Nawet próby zdobycia informacji na temat HIV były niemożliwe i trzeba było szukać wiedzy poza krajem. Kiedy jednak udaje się zyskać informacje, już jest za późno, a choroba dokonuje nieodwracalnej destrukcji i zbiera krwawe żniwo. Klimat potęgują wykorzystane piosenki z epoki oraz świetny montaż (także równoległy).

bo to grzech4

Mimo wielu mocnych scen oraz emocjonalnego ładunku (zwłaszcza w ostatnim odcinku), mam pewien poważny problem z tym serialem. Nie chodzi nawet o skokową narrację, gdzie każdy odcinek zaczyna się po paru latach od poprzedniego, ale pewną powierzchowność. Twórcy za bardzo skupiają się na postaci Ritchiego (rewelacyjny debiut Olly’ego Alexandra, wokalisty Years & Years), przez co reszta potencjalnie ciekawych postaci zostaje zepchnięta na dalszy plan. Chociaż dany czas w pełni wykorzystują, to chciałoby się ich lepiej poznać – zwłaszcza Roscoe i Jill (Omar Douglas oraz Lydia West) czy przesympatyczny Colin (uroczy Callum Scott Howels). Wszyscy tutaj dają z siebie wszystko i nawet drobne role nie należą do słabych.

bo to grzech5

I jak tu się nie zachwycić produkcjami telewizyjnymi z UK? „Bo to grzech” jest potwierdzeniem formy scenarzysty Daviesa, pokazujące talent do pisania dialogów oraz tworzenia mocnych emocjonalnie scen. To jeden ze zdecydowanie lepszych seriali tego roku, który należy obejrzeć i nie jest to grzech.

8/10

Radosław Ostrowski

Otwórz oczy – seria 1

Hasło „polski serial Netflixa” raczej nie wywołuje zbyt pozytywnych skojarzeń. Bo i niezbyt wiele takich produkcji dla streamingowego potentata powstało i żadna która była w pełni udana. Tym razem jednak twórcy pod wodzą Anny Jadowskiej oraz Adriana Panka postanowili przenieść na ekran powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk „Druga szansa”, tworząc dzieło zaliczane do gatunku mystery.

Bo i wszystko zaczyna się bardzo tajemniczo. Widzimy dziewczynę budzącą się w pokoju. Sprawia wrażenie jakby nie wiedziała gdzie jest i kim jest. Od razu słyszy, że znajduje się w ośrodku Druga Szansa, gdzie trafiła po pożarze. Tylko, że kompletnie niczego nie pamięta, nawet swojego własnego imienia. Poznaje jeszcze inne osoby – głównie nastolatki – z tym samym problemem: tancerza Szymona, mającą potencjał malarski Izę, komputerowca Pawła. Po jakimś czasie dołącza tajemniczy Adam, który podobno uciekł z tego miejsca. Jest jeszcze kierująca tym miejscem dr Morulska, stosująca dość niekonwencjonalne metody leczenia. W końcu jednak dziewczyna – o imieniu Julka – zaczyna wyczuwać, że coś z tym miejscem jest nie tak.

Jak sami widzicie, serial próbuje być mieszanką tzw. young adult (opowieści o „młodych dorosłych”, czyli nastolatkach) zmieszaną z psychologicznym thrillerem oraz budowaną aurą tajemnicy. Tutaj niemal od początku podejrzewałem, że coś jest nie tak. Tajemniczy głos wołający „Karolina”, krótkie przebitki, majaki, a kierująca wszystkim lekarka nie odpowiada na nurtujące pytania. A sam ośrodek, znajdujący się w jakimś dworku, też nie wygląda zbyt przyjaźnie, w czym pomaga lekko futurystyczna scenografia. Jawa to jest czy sen? Urojenia to czy rzeczywistość? Dlaczego w leczeniu ma pomoc rozwijanie swojego talentu? I czy naprawdę leczy się ludzi z amnezją, czy może próbuje się ich na nowo stworzyć? Wykorzystując brak pamięci zbudować nowe tożsamości? I czemu reszta znajomych Julki nie przejmuje się dziwnymi zjawiskami?

Atmosfera jest budowana powoli, a tajemnice odkrywane stopniowo, chociaż tempo pierwszych odcinków może działać usypiająco. Ale z odcinka na odcinek zaczyna się robić coraz ciekawiej, pojawiają się kolejne tropy i strzępki informacji, by w dwóch ostatnich odcinkach uderzyć z impetem. Jeśli jednak myślicie, że poznacie odpowiedzi na wszystkie pytania – muszę was rozczarować. W końcu potrzebny jest fundament do potencjalnej kontynuacji, tylko czy ona w ogóle powstanie? Jest na to szansa, ale czas pokaże. Sama realizacja jest więcej niż porządna, ze świetnymi zdjęciami i montażem oraz budującą klimat elektroniczną muzyką Jacaszka. Nawet efekty specjalne nie kłuły w oczy, w przeciwieństwie do dialogów, które czasem brzmiały tak jakby były najpierw pisane po angielsku, a następnie przetłumaczono na polski.

Aktorsko jest dość nierówno, ale w głównych rolach obsadzono debiutantów i na to mogę przymknąć oko, bo nikt tutaj nie daje ciała. Czuć jednak różnice w poziomie między nimi a bardziej doświadczonymi kolegami po fachu. W głównych rolach mamy Marię Wawreniuk (Julia) oraz Ignacego Lissa (Adam), którzy radzą sobie naprawdę nieźle i czuć chemię między nimi we wspólnych scenach. No bo skoro to young adult, to wątek romantyczny być musi i basta, ale on nie przeszkadza całkowicie. Choć z grona rezydentów najbardziej wybijają się postrzelona Iza (Klaudia Koścista) oraz uznana za obłąkaną Magda (rewelacyjna Sara Celler-Jezierska, która kradnie każdą scenę). I nie można nie wspomnieć zarówno o Marcie Nieradkiewicz i Marcinie Czarniku. Pierwsza jako dr Morulska jest bardzo enigmatyczna, a jej prawdziwe intencje pozostają zagadką do samego końca. Niby wydaje się tą próbującą pomagać, ale jest w niej coś niepokojącego. Na podobnym biegunie jest Czarnik jako „terapeuta” Piotr, choć jego twarz wydaje się bardziej niepokojąca.

Nie jest to przełomowa czy oryginalna pod względem tematyki produkcja, jednak „Otwórz oczy” potrafi zaciekawić oraz intrygować do samego końca. Jeśli będzie drugi sezon, z chęcią sprawdzę jak się to dalej potoczy. Bo wiele tajemnic pozostaje nierozwiązanych, a odpowiedzi – mam nadzieję – będą ciekawe.

7/10

Radosław Ostrowski

The Liberator

Do tej pory pamiętam jakie piorunujące wrażenie zrobiła na mnie „Kompania braci”, opisująca bojowy szlak amerykańskiej kompanii podczas II wojny światowej. Mówiono o tej produkcji HBO, że to odcinkowy „Szeregowiec Ryan”. Później jeszcze powstał „Pacyfik” o walkach po drugiej stronie Atlantyku, ale nie zrobił już takiego wrażenia. Niemniej powstała jeszcze filmy i serialem z walką przeciw nazistom, a w zeszłym roku Netflix pokazał „The Liberatora”.

the liberator2

Ten mini-serial oparto na prawdziwych wydarzeniach kompanii 157 Pułku Piechoty dowodzonej przez Felixa Sparksa, spisanych w książce Alexa Kershawa. Poznajemy szlak bojowy od Sycylii do wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Dachau, mając do dyspozycji tylko 4 odcinki. Jest to wspólne dzieło scenarzysty Jeba Stuarta („Szklana pułapka”, „Ścigany”) oraz reżysera Grzegorza Jonkajtisa. Planowany jako wysokobudżetowa produkcja wojenna, ostatecznie jednak „Liberator” został… animacją rotoskopową. I powiem, że sam styl kreski troszkę wydaje się komiksowy, co może wiele osób odrzucić, mnie się podobał, w żaden sposób nie wybijając z rytmu.

the liberator4

Co najbardziej mnie zaskoczyło, jak animacja współgra z resztą warstwy wizualnej. Trudno się przyczepić zarówno do scenografii (nawet jeśli detale bywają rozmyte w tle), wojskowego sprzętu czy warunków atmosferycznych. To wszystko pomaga w budowaniu mrocznego klimatu, pełnego brudu, przemocy i nieobliczalnej śmierci. Która może sięgnąć każdego i wszędzie. A i sami żołnierze to wariacka mieszanka: Meksykanie, Indianie, rednecki, potomkowie Strażników Teksasu. Ten tygiel powinien doprowadzić do wzajemnego wyniszczenia żołnierzy, którzy przed walką byli traktowani jako gorsi, bez szans na osiągnięcie czegokolwiek. I to jak udaje się stworzyć sprawnie działający zespół jest bardzo imponujące.

the liberator1

Po drodze dochodzi do śmierci, ofiar oraz nowej, świeżej krwi bez doświadczenia, co może dezorientować podczas seansu. Niemniej twórcy dają każdej ze scen śmierci czy dramatycznej walki swój odpowiedni ciężar emocjonalny. Nieważne, czy mówimy o utrzymaniu drogi do Anzio, próbie przejścia przez góry zakończonej zasadzce Niemców, czy wreszcie wyzwoleniu obozu koncentracyjnego i dokonanym samosądzie na niemieckich żołnierzach tam przebywających. Bez pokazywania wnętrzności i flaków, ale nadal jest to brutalne.

the liberator3

Muszę przyznać, że choć „Liberator” wyzwolił we mnie pozytywne skojarzenia z „Kompanią braci”, nie jest pozbawiony wad. Cztery odcinki to dla mnie troszkę mało, zaś sama fabuła bywa prowadzona bardzo skokowo. Momenty batalistyczne przeplatane są drobnymi epizodami, które czasami wydawały mi się zapychaczami. Zaskoczyło mnie za to parę scen pokazanych z perspektywy niemieckich żołnierzy, co pozwala szerzej spojrzeć na ten konflikt i to jest mały plusik. Tak jak udział mniej rozpoznawalnych aktorów (także z Polski). Nawet te drobiazgi nie odebrały w czerpaniu przyjemności z oglądania „Liberatora”, ale chciałoby się więcej wycisnąć.

7/10

Radosław Ostrowski