Airbag – Disconnected

airbag-disconnected-cover2016

Norwerski zespół Airbag to jedna z najciekawszych prog-rockowych kapel ostatnich lat, która powoli, acz konsekwentnie staje się coraz bardziej popularniejszy w Polsce. Brzmią niczym klasyczny Pink Floyd, ale naznaczony własnym stylem przez Asle Torstupa. Coraz wyraźniej to czuć na najnowszej, czwartej płycie „Disconnected”.

Że będzie troszkę inaczej, pokazuje zadziorniejszy (przynajmniej na początku) „Killer”. Zaczynający się od szybszych uderzeń perkusji (to tempo zostaje zachowane do końca) oraz krótkich wejść gitary wspieranych przez przestrzenne klawisze w refrenie. W połowie gitara Bjorna Riisa niemal płacze, potem zostaje zastąpiona przez elektronikę, niemal złowrogą przypominającą uderzenia robota, do końca popisując się instrumentalnie (szybkie tempo gitarowo-klawiszowe, by pod koniec pójść z mocą całego Wszechświata). „Broken” i „Slave” to powrót brzmienia akustycznej gitary, który przyniósł grupie rozpoznawalność (pamiętacie magiczne „Colours”?), jednak Riis przypomina sobie, jak podłączyć gitarę do wzmacniacza i kosi niczym młody David Gilmour. Ten drugi utwór jest bardziej elektroniczny, przez co może działać usypiająco, na szczęście nadrabia to końcówka.

Wszystko ożywa w dynamicznym „Sleepwalkerze”, gdzie pod koniec odzywa się także bas i fortepian, a zaczynają epickie smyczki. Ale prawdziwą perłą jest różnorodny utwór tytułowy: zaczyna się od przestrzennej elektroniki i niemal orientalnej perkusji z minimalistyczną gitarą, ale wtedy pojawia się wokal Torstupa przypominający troszkę Stevena Wilsona. W refrenie robi się dynamiczniej, jednak bez przesady. Po drugim refrenie sytuacja się zaostrza, Riis robi totalną zadymę, by się wyciszyć i ustąpić sekcji rytmicznej oraz klawiszom, by zaatakować 6 minut przed końcem i wtedy pojawia się echo, następuje zmiana tempa, klimatu też. A na sam koniec bardziej jako wyciszenie dostajemy „Returned” z delikatnym fortepianem, gitarą i klawiszami. Do czasu, gdy wszystko zaczyna przypominać sen, Riis maluje gitarą, a perkusja uderza marszowym rytmem, by się uspokoić.

Airbag znowu potwierdza klasę i chociaż nie przeskoczyło poziomu poprzedniego albumu, to jednak nie ma się czego przyczepić. Bardzo dobry album także pod względem tekstowym, gdzie poznajemy historię samotności.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Airbag – The Greatest Show on Earth

The_Greatest_Show_on_Earth

Zespół Airbag z regularnością co dwa lata nagrywa nowy album. Więc zgodnie z tą logiką, w tym roku musiał pojawić się ich trzeci album. Jak więc wygląda „Największe show na Ziemi”?

I tak jak przy poprzednich albumach utworów jest niewiele (raptem sześć), ale za to są długie i wciągające. Jednak tutaj jest troszeczkę inaczej. Zaczyna się elektronicznym intrem („Surveillance part I”), a dalej to mamy wszystko, co wcześniej: zmiany tempa, mocne solowe riffy oraz przestrzenną elektronikę. Choć mam wrażenie, że tutaj dopiero obydwa te instrumenty się uzupełniają i tworzą pewna symbiozę. Ale jedno też się nie zmieniło: kompozycje są naprawdę piękne i czarujące, co słychać zarówno w „Redemption” (w drugiej połowie naprawdę gitara wymiata, a pod koniec swoje dodaje jeszcze perkusja), bardziej stonowanym „Silence Grows” (ale tylko na początku by gitara eksplodowała i ustąpiła klawiszom, zaś pod koniec znów wraca do gry, wręcz „płaczliwa”) . Jednak zespół wspina się na wyżyny wrażliwości pokazują w wielkich (nie chodzi tu tylko o czas trwania): „Call Me Back” (w połowie pojawiają się delikatne dźwięki elektroniczne oraz chórki) oraz „Surveillence (part 2-3)” – tego słowa nie są w stanie opisać. I choć nadal czuć inspiracje wielkimi klasykami jak Pink Floyd, Norwegowie pływają tu jak ryba w wodzie i powoli zaczynają wyrabiać swoje własne brzmienie.

Wokal tak jak wcześniej jest tylko tłem dla popisów muzycznych gitarzysty i klawiszowca, choć sekcja rytmiczna też daje wiele od siebie (tytułowy utwór czy „Surveillence part 2-3”). Jednak wszyscy na swoich stanowiskach wypadają więcej niż bardzo dobrze.

Powiem wam krótko: musicie mieć tą płytę.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Airbag – All Rights Removed

All_Rights_Removed

Dzielni Norwegowie po dobrze przyjętej debiutanckiej płycie ruszyli dalej i po dwóch latach nagrali nowy album. Zmienił się w składzie perkusista – Joachima Slikkera zastąpił Henrik Fossum. Ale czy to jedyna zmiana na „All Rights Removed”?

Niby ten album brzmi jak debiut, gdzie słychać było inspiracje Pink Floyd, a teraz jest to bardziej namacalne, głównie w gitarowych riffach Rijsa (mocne „White Wall” czy kapitalne „Never Coming Home”), których jest więcej, a dodatku płynnie przechodzimy między utworami, właściwie nie zauważając tego przejścia. Brzmienie stało się bardziej przestrzenne i mniej popowe niż na debiucie. Klawisze nadal są stonowanymi partnerami gitary, choć brzmią naprawdę ładnie (druga połowa „Never Coming Home”). I słychać, że zespół nie stoi w miejscu i tak jak w debiucie nadal potrafi czarować i uwodzić (skrzypce w instrumentalnym „Light Them All Up”), jednocześnie dając więcej przestrzeni instrumentom (najdłuższe w zestawie „Never Coming Home” oraz 17-minutowe „Homesick”, gdzie gitara i klawisze rozbrzmiewają od bardziej spokojne po dynamiczniejsze) i nim się zorientujemy, już płyta się kończy. Jak to możliwe? Nie mam pojęcia. Ale słucha się tego lepiej od debiutu, choć zmian jest niewiele.

Tostrup nadal śpiewa przyjemnie, choć pojawia się naprawdę rzadko. Cały album kradnie Rijs, który garściami czerpie z Davida Gilmora. Zaś teksty, które też są dość krótkie (tak jak wcześniej) są naprawdę dobre.

Widać, że Norwegowie nie lubią stać w miejscu, bo ich muzyka ciągle się rozwija. To album lepszy od poprzednika i na pewno ciekawszy.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Airbag – Identity

identity

W roku 2009 roku ukazała się ich debiutancka płyta, w której czuć było ducha progresywnych brzmień. Choć działali dużo wcześniej, to dopiero w 2005 roku (po 11 latach działalności) przyjęli nazwę Airbag. Zespół tworzyli wtedy: wokalista Asle Tostrup, gitarzysta Bjorn Rijs, klawiszowiec Jorgen Hagen, basista Anders Hovdan i perkusista Joachim Slikker. I w tym składzie wydali swój pierwszy album „Identity”.

Utworów jest osiem, z czego najkrótszy trwa ponad 5 minut. Wszystko zaczynami od instrumentalnego i bardzo łagodnego „Prelude” z cykającym zegarem w tle. Najważniejszymi instrumentami są delikatnie grające klawisze, budujące klimat albumu oraz gitary: elektryczna serwująca zarówno spokojne pasaże i trochę mocniejsze riffy („No Escape”) jak i akustyczna („Colours”, gdzie druga połowa jest instrumentalna). Na obu Bjorn Rijs pokazuje swoje naprawdę spore umiejętności. Nie brakuje spokojniejszych brzmień („Feeling Less” – organy naprawdę szaleją) jak i bardziej dynamicznych („No Escape”) oraz takich, gdzie te nastroje przeplatają się ze sobą („Safe Like You” czy „Steal My Soul” z pięknym fortepianem, echem głosów oraz oszczędną perkusją). Niby nie odkrywamy tutaj niczego nowego, ale jednak słucha się tego zaskakująco dobrze.

A drugą mocną rzeczą tego albumu poza wtórną, ale jednak potrafiącą urzec muzyką jest wokal Tostrupa – wyciszony i stonowany, ale jednak pełen emocji. Także dość skromna i krótka warstwa tekstowa też jest warta uwagi, choć sprawia wrażenie dodatku do muzyki.

Już debiutem pokazali, że warto na nich stawiać. Zaczęli z wysokiego tonu i potem mieli okazać się jeszcze lepsi, ale to temat na inny dzień.

8/10

Radosław Ostrowski