I po dwóch latach przerwy, w 1984 roku pojawił się nowy album Alana Parsonsa i spółki. „Ammonia Avenue” okazała się największym sukcesem komercyjnym. Pytanie tylko czy broni się po 30 latach.
Na pewno można poznać czas realizacji po elektronicznej perkusji otwierającej „Prime Time”. To piosenka mocno rockowa z delikatnymi klawiszami oraz zgraną sekcją rytmiczną. Do tego naprawdę delikatny wokal Woolfsona tworzy tutaj bardzo poruszającą opowieść. Całość jest bardziej uproszczona i zwarta, bardziej pop rockowa. Słychać też wpływy synth popu (dyskotekowa perkusja w „One Good Reason”), hiszpańskie rytmy (największy przebój „Don’t Answer Me”), ale płyta jest dość mało urozmaicona jak na tego typu grupę. Jedynym wyjątkiem jest synth popowa elektronika w „You Don’t Believe”, solówka saksofonu oraz gra orkiestry w „Pipeline” czy kończąca całość mini-suita tytułowa (pięknie gra orkiestry oraz gitary skustycznej). Cała reszta (poza przebojowym „Don’t Answer Me”) działała na mnie dość sennie i przymulająco.
„Ammonia Avenue” jest bardziej pop-rockowym albumem, który z dzisiejszej perspektywy nie robi aż takiego wrażenia jak w 1984 roku. Bardziej popowa, niby przebojowa, ale nie porywająca, co w przypadku tej grupy jest sporym potknięciem.
Tym razem na nową płytę grupy Alana Parsonsa trzeba było poczekać dwa lata. Tym razem została nagrana w troszkę zmienionym składzie. Poza Parsonsem i Woolfsonem oraz stałymi wokalistami (David Paton, Chris Rainbow, Lenny Zakatek, Dave Terry i Colin Blunstone) dołączył saksofonista Mel Collins. I w tym składzie (jeszcze byli gitarzysta Ian Bairnson oraz perkusista Stuart Elliot) pojawił się album „Eye in the Sky”. Gdzie tym razem wyruszamy?
Zaczyna się od krótkiej instrumentalnej kompozycji „Sirius”. Zaczyna się od podniosłych i mrocznych klawiszy z delikatnie grającą gitarą. Potem wchodzi druga razem z perkusją, klawisze plumkają w stronę Orientu, wreszcie wchodzi mocniejsza gitara z riffami oraz smyczki. Monotonna gra gitary staje się wprowadzeniem do tytułowego utworu. Jest to bardzo delikatna kompozycja przypominająca proste utwory grupy (delikatne klawisze, monotonna gitara i dobrze grająca perkusja), a ostatnie pół minuty to żywsza (ale nie mocniejsza) gitara oraz chórki w tle, co z ciepłym głosem Woolfsona tworzy mocną mieszankę. „Childen of the Moon” mają inny początek (zgrana gra basu, klawiszy i perkusji), delikatną gitarę akustyczną oraz przyjemne klawisze, a w refrenie wchodzą podniosłe smyczki oraz trąbki. Zupełnie inne jest wyciszone „Gemini” z bardzo delikatnymi klawiszami oraz ciepłymi głosami Rainbowa oraz chóru. Kolosem jest tutaj ponad siedmiominutowe „Silence and I”. Zaczyna się dość spokojnie, wręcz melancholijnie ze smyczkami oraz delikatnymi klawiszami oraz fortepianem (po drodze się jeszcze przypałętał klarnet). Dołącza do nich jeszcze perkusja, ale po czterech minutach i podniosłej grze fortepianów oraz całej orkiestry, następuje przyśpieszenie (popisują się tu głównie dęciaki, a smyczki pędzą na złamanie karku plus gitara elektryczna). I następuje wyciszenie oraz powtórka do początku utworu.
Bardziej rockowe jest „You’re Gonna Get Your Fingers Burned”, gdzie gitara ma szansę się wyszaleć. W stronę jazzu kieruje się „Psychobabble” (przynajmniej początek basowo-pianistyczny), bo potem perkusja z klawiszami (imitacja fletów) robią swoje, tworząc kolejny przebój. Ale w połowie pojawia się syrena alarmowa i flety imitują tykanie zegaru, z basem łudząco grający temat przewodni „Szczęk”. I wtedy pojawia się drugi instrumental, czyli „Mammagamma” z pulsującym basem i perkusją oraz popisami syntezatorów, do których dołączają gitary oraz smyczki. „Step by Step” to powrót do prostego i przebojowego Alana (świetny bas z gitarami) z chórkami w refrenie, a na sam koniec dostajemy „średniowieczny” i orkiestrowy „Old and Wise”.
Zarówno wokaliści jak i muzycy po raz kolejny potwierdzili klasę, a teksty znów dotykają poważnych tematów: przemijania, zdrady, samotności. I po raz kolejny dają wiele do myślenia, tworząc naprawdę piękny i poruszający album. Trochę bardziej popowy niż progresywny, ale i tak zrobiony z klasą.
Jest rok 1980. Kiedy w Polsce wybuchały strajki i nieznany koleś z wąsami zaczął robić rewolucję, dwa miesiące później do sklepów trafiła nowa płyta Alana Parsonsa i jego kumpli. Już okładka zapowiadała, że głównym tematem będzie hazard. Pytanie: czy jesteście gotowi zaryzykować? To zaczynajmy.
Melodyjne pop-rockowe dźwięki okraszone wyrafinowanymi pasażami pozostają znakiem rozpoznawczym grupy i to też słychać w „May Be a Price to Pay”. Po krótkim, podniosłym wstępie pojawiają się snujące smyczki, elektronika imitująca dźwięki średniowieczne i gitara elektryczna, lecz nie gra ona za ostro. I w tym tempie słyszymy mocny głos Dave’a Terry’ego. I wtedy w połowie utworu zaczynają dominować smyczki oraz szybki, jazzowy fortepian. Bardziej przebojowy jest „Games People Play” z zapętlającym się elektronicznym wstępem i szybką grą sekcji rytmicznej oraz gitary. Ale w połowie następuje zmiana klimatu i tempa – chórek jest coraz bardziej słyszalny, towarzyszą dźwięki zwierząt z dżungli, by potem weszła gitara elektryczna (świetny riff), następnie wszystko wraca do początku. Kompletną zmianą jest „Time” – najbardziej spokojny, refleksyjny utwór toczący się bardzo stonowanym rytmem, dającym chwilę wyciszenia. Razem z delikatnym wokalem Woolfsona oraz towarzyszącego w tle Parsonsa, choć fraza o pożegnaniu może mocno kontrastować z tym, co słyszymy. Ale ten stan spokoju nie trwa długo – początek “I Don’t Wanna Go Home” jest niepokojący. Dźwięki gitary i fortepianu stają się mroczne, a marszowa perkusja i klawisze, zmieszane z wokalem Zalatka tworzy silny koktajl, mimo iż dalej jest bardziej zwarcie i melodyjnie (poza końcówką będącą powtórzeniem początku utworu).
Dalej zaczyna się mocniejsza część. Zaczyna ją instrumentalne „The Gold Bug”, który wyróznia się grą klawiszy oraz wokalizami. A potem jest tytułowy utwór podzielony na pięć części. „The Turn of a Friendly Card (Part I)” jest krótką melodią rozpisaną na fortepian, flet i klawisze. I zawierająca kluczową frazę dla tej płyty: „No the game never ends when your whole world depends/On the turn of a friendly card”, będącą jej esencją oraz przesłaniem. “Snake Eyes” zaczyna się spadającymi monetami, a gra gitary i sekcji rytmicznej tworzy bardzo chwytliwy, lecz i niepokojące studium nałogowca („Just one minute more, Then I’ll walk right through that door/It’s gonna be alright, It’s gonna be alright”). Pod sam koniec słychać dźwięki wypadajacych monet oraz krzyki widzów. W obu utworach śpiewa Chris Rainbow. Instrumentalne „The Ace of Swords” zaczyna się grą klawikordu oraz smyczków, które nadają elegancji. Tak samo klarnet, jednak trąbka i szybka perkusja zmieniają atmosferę na bardziej podniosłą oraz niepokojącą. „Nothing Left to Lose” to znów zmiana – akustyczna gitara, stonowane klawisze i chóralne wokalizy połączone z delikatnym głosem Woolfsona. Ale ostatnie półtorej minuty nabiera mrocznego charakteru (mocniejsze wejście gitary elektrycznej i szybsza gra perkusji). No i koniec, czyli “The Turn of a Friendly Card (Part II)” z delikatnymi, “płaczącymi” smyczkami oraz smutniejszym głosem Rainbowa. I tutaj dostajemy równie ponury riff gitarowy, podkreślający przegrany los.
Trzeba przyznać, że Alanowi Parsonsowi znowu się udało. Kolejna bardzo udana płyta, która dorównuje poziomem poprzedniczkom. Az nie mogę się doczekać dalszych opowieści.
Rok 1979. I jak co roku pojawił się nowy album Alana Parsonsa i jego spółki. Ale tym razem postanowili opowiedzieć o największej tajemnicy nauki i jednej z nieogarnionych zagadek – kobiecie. W dodatku poprosił o wsparcie (poza sprawdzoną grupą muzyków) orkiestry symfonicznej. I tak powstała „Eve”- myślę, że nadanie płycie tytułu po imieniu pierwszej kobiety na Ziemi nie jest zbiegiem okoliczności.
I „Eve” jest tutaj najbardziej piosenkowym albumem Alan Parsons Project w latach 70. Melodyka jest bardzo prosta, bardziej odzywa się orkiestra i elektronika, ew. gitara akustyczna. Ale brzmi to bardzo przebojowo. Że jednak mamy do czynienia z brzmieniami progresywnymi przekonują nas utwory instrumentalne – tutaj tylko dwa. Pierwszy – „Lucifer” jest bardzo mroczny – smyczki, wpleciona elektronika (pikające dźwięki, synth popowa perkusja), która nabiera konkretnego, marszowego tempa, a odrealniony klimat jest spotęgowany przez nakładające się dźwięki gitary, syntezatorów oraz chóru. Drugim jest „Secret Garden” – bardziej melodyjny, z chwytliwym fortepianowym wstępem, który przejmują smyczki oraz bas, a perkusja zaczyna przyspieszać. I wtedy w połowie pojawia się delikatna gitara i dźwięk takiego jakby przylotu oraz wokaliza, która nadają sielskiego klimatu, nakręconego przez klawisze, gitarę i perkusję.
Piosenki są tutaj naprawdę przednie. „You Lie Down with Dogs” troszkę przypomina (konstrukcją i tempem) „What Goes Up…” z poprzedniej płyty, tylko jest szybsze i żwawsze (gitarka pod koniec też gra żwawiej). Podobną dynamikę ma „I’d Rather Be a Man” z pulsującymi klawiszami, a linia melodyjna zgrana jest z gitarą elektryczną (w ostatniej minucie klawisze z fortepianem ładnie „płyną”). Wyciszeniem i spokojem (choć trochę patetycznym) jest „You Won’t Be There” (dęciaki smyczki z orkiestry robią swoje), którą kończy dźwięk nakręcania. „Winding Me Up” zaczyna się pozytywkową melodyjką, która nakręca całą kompozycję (wybijają się flety i gitara elektryczna). Elektronika zaś nakręca „Dammed If I Do”. Po zapętlonym początku mamy opadające smyczki, świetny riff w połowie i popisy orkiestrowe. Zaś na sam koniec dostajemy podniosłe „If I Could Change Your Mind” ze świetnym fortepianem oraz chwytliwym riffem.
A jeśli chodzi o teksty, to niestety nie jest to pochwała kobiecości, wręcz przeciwnie. Kobiety są niewierne, nie kochające (pada fraza: „Dlaczego musisz mnie opuścić jeśli mnie kochasz”), niezdecydowane w sferze uczuciowej, choć pod koniec jest pewna nadzieja na zmianę. Wokaliści (poza Lennym Zalatkiem, Davem Townsendem, Davidem Patonem także Chris Rainbow oraz panie Lesley Duncan i Clare Torry) są naprawdę świetni i naznaczają utwory swoim piętnem.
Przebojowa, dynamiczna, ale jednocześnie bardzo refleksyjna to płyta. To dowód na to, że w lekkiej formie można przekazać poważne treści. Grupa nadal jest w formie.
I znów po roku objawił się kolejny album projektu Alana Parsonsa, który niepodzielnie (razem z Erikiem Woolfsonem). Po opowieściach Edgara Allana Poe oraz kosmicznej opowieści, tym razem ruszyliśmy w wyprawę wgłąb piramidy w Gizie. I ten koncept-album spotkał się z życzliwym przyjęciem, ale czy wytrzymała ona próbę czasu?
Razem ze stałymi współpracownikami (basista David Paton, gitarzysta Ian Bairnson, wokaliści: Colin Blunstone, Lenny Zakatek, John Miles, Jack Harris oraz klawiszowiec Woolfson) i kilkoma nowymi twarzami (perkusista Stuart Elliott, który współpracował m.in. z Paulem McCartneyem czy Alem Stewartem i drugi klawiszowiec Duncan Mackay) wyruszamy w tą dość interesującą ekspedycję, a pierwszym przystankiem jest instrumentalny „Voyager”, z budującymi „starożytny” klimat klawiszami, które jeszcze będą się później odzywać („One More River” czy „Can’t Take it with You”). Równie tajemniczo brzmi drugi instrumentalny utwór – „In the Lap of the Gods”. Poczatek to uderzenia dzwonów i flet, potem pojawia się mocne uderzenie, flet zmienia swoje brzmienie a za nim idą organy i marszowa perkusja. Dołączają potem gitara akustyczna z fortepianem, męską wokalizą oraz smyczkami, budującymi bardzo specyficzny klimat. Wreszcie pod koniec pojawiają się trąbki, flety i chóralny zaśpiew, nabierający bardziej epickiego rozmachu. I trzeci instrumental, czyli „Hyper-Gamma-Spaces”. Od razu mamy szybką, zapętlającą się elektronikę z basem i perkusją, a tempo ciagle przyśpiesza, podkreślając formę Woolfsona oraz Mackaya. Te utwory są wplecione razem z piosenkami.
A te są naprawdę bardzo interesujące i ciekawe, a każdy dźwięk nie wydaje się być dziełem przypadku. Każdy z wokalistów dopasowuje się do nastroju każdej piosenki. Nie brakuje nastrojowego „wyciskacza łez” (finałowe „Shadow of a Lonely Man” z czarującym fortepianem oraz smyczkami), żywszego tempa (trochę pachnąca Pink Floyd perkusja w „What Goes Up” plus trąbki czy „One More River” z szybszą gitarą i perkusją), odrobiny wyciszenia i patosu (smyczki w „The Eagle Will Rise Again”, choć wokalizy za bardzo pachną Bee Gees) oraz melancholii („Can’t Take It with You” z bardzo smutnymi klawiszami). Tak samo teksty mówiące o samotności, upadku i walce.
Wejście na tą piramidę okazało się ciężkim doświadczeniem, które potwierdza wyborną formę Alana Parsonsa i spółki. Płyta miejscami mroczna i tajemnicza, ale na naprawdę wysokim poziomie oraz bardzo piękna. A co będzie dalej?
Rok po swoim debiucie Alan Parsons i spółka postanowili pójść za ciosem i wydać kolejny album. Tym razem inspiracją były zbiory opowiadań Isaaca Asimova o robotach. Więc można było przypuszczać, że elektronika będzie miała więcej do powiedzenia. Znowu zebrał grupę zawodowych muzyków (m.in. basistę Dave’a Pattona z grupy Camel, gitarzystę Iana Bairsona i perkusistę Stuarta Tosha) i zapraszają do swojego świata.
Wszystko zaczyna się od bardzo elektronicznego „I Robot”, gdzie klawisze i sposób przechodzenia dźwięków może budzić skojarzenia z Tangerine Dream (sam początek), do którego jeszcze wpleciono wokalizy. A w połowie jeszcze swoje zaczyna robić bas z gitarą akustyczną i wtedy znów nakładają się wokalizy, nadając podniosły, wręcz elegijny charakter przyszłości, tak jak cymbały. Dalej jest pójście w bardziej piosenkowy charakter, choć i instrumentalnych kompozycji nie brakuje. „I Wouldn’t Want to Be Like You” ma niepokojący początek – klawisze i „tnąca” intensywniej gitara elektryczna, która potem skręca w stronę funku, a śpiew Lenny’ego Zakatka jest mocny. „Some Other Time” to wyraźna zmiana nastroju – delikatne klawisze, gitara akustyczna, pianino i spokojniejszy wokal duetu Peter Strater/Jaki Whitren. Jednak w refrenach silniejsze są syntezatory i sekcja rytmiczna, a w połowie utworu jeszcze gitara elektryczna robi swoje, a podniosłości dodają dęciaki. W podobnym tonie jest „Breakdown” z wybijającymi się klawiszami, „płaczliwa” gitara oraz chór (wokal: Allan Clarke) czy organowy „Don’t Let It Show”, do którego potem dołączają flety i smyczki (Dave Townsend ciepło śpiewa).
Mroczniej się robi w „The Voice”, zwłaszcza na początku (rytmicznie powtarzający się bas, krótka gitara oraz „mechaniczny” wokal), potem gdy dochodzą smyczki (opadają w połowie) i następuje delikatne przyśpieszenie, pojawiają się perkusjionalia i klaskanie. Instrumentalny „Nucleus” brzmi jak relacja z NASA (szumiące głosy ludzkie, perkusja udająca maszynę do pisania), a elektronika nadaje wręcz kosmiczny charakter. Melancholię wnosi „Day After Day”, dzięki „mechanicznej” elektronice oraz spokojnemu wokalowi Jacka Harrisa.
Na finał dostajemy dwa instrumentalne utwory. Pierwszy to mroczne „Total Eclipse” z podniosłymi wokalizami, opadającymi skrzypcami oraz paskudną elektroniką, zapowiadającą koniec świata. Pozornie pogodny jest „Genesis CH.1 V. 32” z delikatna grą gitary i klawiszy, nadającej melancholijny ton. Spotęgowany jest on również przez gitarę elektryczną.
Smutny to album opowiadający o tym, jak kończy się los, gdy „człowiek buduje robota na swoje podobieństwo” (cytat z okładki). A wierzcie mi, że finał nie będzie zbyt szczęśliwy. O tym jednak musicie sami się przekonać.
Było lato roku 1974. Nic specjalnego się nie działo, jednak w Abbey Road poznało się dwóch dżentelmenów. Pierwszy był inżynierem dźwięku, pracował przy „The Dark Side on the Moon” Pink Floydów, drugi pisał teksty i piosenki, udzielał się tez na sesjach jako pianista. był pianistą, grającym sesyjnie. I właśnie ten muzyk wpadł na pomysł nagrania płyty inspirowanej utworami Egdara Allana Poe. Panowie nazywali się Alan Parsons i Eric Woolfson, tak też powstał już kultowy zespół The Alan Parsons Project, album wyszedł dwa lata później.
I zobaczmy, co panowie wymyślili? Zaprosili do współpracy masę muzyków, a także Orsona Wellesa jako narratora. I to on zaczyna „A Dream Within a Dream”. Już w trakcie dołączają instrumenty: delikatną elektronikę, powoli nasuwający się fortepian z perkusjonaliami oraz silniej brzmiącymi klawiszami. Wreszcie pojawiają się flety, podkreślające wręcz „senny” charakter całego przedsięwzięcia. W połowie wszystko ustępuje – wtedy pojawia się bas, prosty i dosadny. Wchodzi za nim perkusja oraz delikatne organy, zgrywające się z gitarą elektryczną i drugą gitarą mieszającą się plus jeszcze gitara akustyczna. Wszystko się wycisza i zostaje tylko bas. On też otwiera „The Raven” i nabiera troszkę większej energii, a wokal brzmi tutaj bardzo mechanicznie (Alan Parsons użył na sobie EMI vocodera), a perkusja ma więcej rzeczy do roboty, klawisze potęgują mroczny klimat. W połowie pojawia się chór (na chwilkę) nadając epicki charakter, a druga połowa w wykonaniu Leonarda Whitinga (Romeo z filmu Franka Zeffirelliego) brzmi bardzo delikatnie, takoż muzyka z ładnymi dźwiękami gitary, harfy, by riff stał się agresywniejszy w rytm marszowych klawiszy, nadając lekko psychodelicznego klimatu. Dalsze utwory też są śpiewane, ale już przez innych. „The Tell-Tall Heart” z mocnym wokalem Arthura Browna jest już bardziej rockowa i mroczna (gitary) i piosenkowa, a środkowa część ze smyczkami i klarnetami jest po prostu piękna, jednak dalej powraca mrok i już nie jest tak przyjemnie, co podkreśla Brown. Znacznie delikatniejsze jest „The Cast of Amontilliado” z pięknymi smyczkami na wstępie, chórkami w środku oraz świetnym zgraniem orkiestry (dęciaki, klawikord) i chóru z zespołem w tzw. refrenach, a wokal Johna Milesa jest też łagodniejszy. Zupełnie odwrotnie niż w „(The System Of) Doctor Tarr and Professor Fether”, gdzie Milesa wspiera Jack Harris. Tutaj mamy ponure ograny, gitarowe riffy i chwytliwą melodię, a dalej pojawiają się… oklaski, jakby żywcem wzięte z jakiegoś przedstawienia.
Jednak najważniejszym utworem jest podzielona na cztery części „Zagłada domu Usherów”. „Preludium” zaczyna się ciągnącymi się elektronicznymi smyczkami oraz głosem Wellesa. Dalej brzmi orkiestra – fleciki, smyczki, trąbeczki, harfa – na początku brzmiące trochę mrocznie, potem nabierają znacznie pogodniejszego charakteru. Może poza smyczkami – te idą w stronę grozy aż do samego końca, choć wspierane przez inne instrumenty (wybuchy dęciaków), na sam koniec dostajemy burze i deszcz, które towarzyszą nam przy „Arrival”. Do tego jeszcze dostajemy wiatr i organy oraz zapętlające się oraz przyśpieszone klawisze. Perkusja naśladuje tutaj walenie do drzwi, a gitara płacze, na koniec wyciszona chórkiem. „Intermezzo” jest bardzo krótkie i bardzo strasznym popisem skrzypiec, by płynnie przejść do „Pavane”. Tutaj mamy kontrabas, gitarę, bałałajkę i cymbałki, które nadają bardzo lirycznego, wręcz magicznego klimatu (do pojawienia się mroczniejszych klawiszy i perkusji), by wszystko runęło w „Fall” (smyczki stają się nerwowe, razem z bębnami i dęciakami). Całość wieńczy „To One in Paradise”, które mimo mrocznego wstępu (smyczki z końca „Fall”) brzmi trochę pogodniej, dzięki klawiszom, chórowi i gitarze akustycznej, a także delikatnym wokalom Wolfsona i Terry’ego Sylvestra. Także tekst o snach i raju brzmi mniej strasznie od reszty.
I muszę przyznać, ze „Tales of Mistery and Imagination” to piękny hołd złożony Edgarowi Poe, mimo lat potrafi poruszyć (genialna “zagłada domu Usherów”), oczarować klimatem i dać początek nowej legendzie progresji. Czy udało im się przeskoczyć tak wysoko postawioną poprzeczkę? Zobaczymy.