Yes – Heaven and Earth

Heaven_and_Earth

Nie spodziewałem się, że jeszcze będę przesłuchiwał płytę zespołu Yes. Wydawało mi się, że po wyrzuceniu Andersona ta grupa może nie mieć żadnego sensu. Jakby tego było grupę opuścił nowy wokalista, Benoit David z tego samego powodu, co Anderson (pamiętajcie: jeśli chcecie zostać wokalista Yes, nie możecie chorować). Ale panowie White, Squire, Howe i Downes wybrnęli z sytuacji znajdując nowego frontmana – 43-letniego Jona Davisona, który nawet ma zbliżony wokal do Andersona. I w tym składzie wydali nowy, 21 album.

Tym razem za produkcję odpowiadał doświadczony Roy Thomas Baker, który współpracował z takimi legendami jak Queen, Nazareth czy ostatnio Guns’n’Roses (do dziś nie wybaczono mu tego). Osiem kompozycji i pierwszą rzeczą uderzającą jest… delikatność brzmienia, podkreślane przez spokojną grę klawiszy oraz gitary akustycznej. I trzeba przyznać, że brzmi to naprawdę nieźle, miejscami wręcz odprężająco jak w „Believe Again” z bardzo ładnymi klawiszami. Z tej delikatności czasami wyrywa się gitara Steve’a Howe’a (czasami grająca nastrojowo i podporządkowana reszcie), która gra tak jak właściciel potrafi, a potrafi bardzo, co pokazuje choćby w „The Game” (zwłaszcza środek). Bas z perkusją też robią swoje, co najbardziej słychać w takich lekkich piosenkach jak „To Beyond” ze skocznymi klawiszami czy skręcający w stronę bluesa niezły „In a World of Our Own” czy bardziej popowym „It Was All We Knew”, jednak na szczęście dostajemy mocny finał w postaci 9-minutowego „Subway Walls”, gdzie każdy ma szanse się popisać swoimi umiejętnościami.

O wokalu Davisona powiedziałem, że przypomina trochę Andersona, tylko jest bardziej wyciszony i spokojniejszy, ale bardzo dziwacznie pasuje do tego nowego Yes. Choć trochę miałem wątpliwości, to jednak jest to nadal Yes. Trochę bardziej stonowane, ale nadal progresywne, wciągające, melodyjne i kreatywne. Jest to naprawdę porządna płyta, którą można przesłuchać w celu wyciszenia.

7/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=rAoE560rz-s&w=300&h=247

Yes – Fly from Here

Fly_from_Here

Wydawało się, że zespół Yes pozostanie grupą koncertową. Aż tu nagle w 2011 roku pojawiła się informacja, że zespół Yes wraca z nową płytą. Tylko, że po drodze zrobiło się bardzo nieprzyjemne zamieszanie. Najpierw wrócił Rick Wakeman, potem odszedł (zastąpił go jego syn, Oliver – później on też odchodzi), ale w 2008 roku wokalista Jon Anderson dostał ataku astmy, co zmusiło zespół do koncertowej przerwy. Pozostali członkowie na zastępstwo wybrali nowego wokalistę Benoita Davida, po czym… podziękowali Andersonowi za współpracę i wyrzucili go z zespołu. Panowie, tak się nie robi. W dodatku znów zaprosili do współpracy Trevora Horna (został producentem) oraz klawiszowca Geoffa Downesa (Asia), który został nowym członkiem grupy. Obaj panowie współpracowali już przy płycie „Drama” i w tym składzie, ruszyli do studia. Tak powstało „Fly from Here”. Jaki jest tego efekt?

To Yes środka, czyli melodyjnie i chwytliwe, nie bez potencjału przebojowego. Sam początek to tytułowa suita (owertura i pięć części), którą Horn i Downes napisali już w 1980 roku. Więc po kolei. Uwetura to przede wszystkim popisy Downesa, pełne różnych efektów dźwiękowych oraz wspierającej pod koniec gitary Howe’a. Krótkie, ale przyjemne. Pierwsza część – „We Can Fly” – miała największy potencjał „hitowy”. Rytmiczne zgranie Howe’a, Squire’a i White’a oraz proste dźwięki klawiszy stworzyły mieszankę wybuchową. Bardziej wyciszony „Sad Night at the Airfield” wyróżnia się pięknym gitarowym wstępem Howe’a, jednak w refrenach dołącza sekcja rytmiczna oraz fortepian, bardzo melancholijny. „Madman at the Scenes” to bardziej rozbudowana melodia z owertury, zachowująca brzmienie i konstrukcję ze świetnym zgraniem sekcji rytmicznej oraz szybkimi solówkami Howe’a połączonymi ze wspólnie śpiewanym refrenem. „Bumpy Ride” to skoczna gra klawiszy z gitarą, gdzie pod koniec pojawia się wokal, zaś na sam koniec dostajemy podniosła powtórkę refrenu „We Can Fly”. W częściach II-V w tle przewijają się odgłosy pilota.

Następne utwory już nie robią aż takiego wrażenia. Wadą nie jest ich prostota czy chwytliwość, ale brak ciekawych pomysłów i pewna monotonia. „The Man You Always Wanted To Be” z wokalem Squire’a w zwrotkach (całkiem niezłym) z całkiem fajną gitarową melodią na początku staje się bardziej popowa (bronią się jeszcze bębenki). „Life on a Film Set” to podzielona na dwie części kompozycja. Pierwsza – spokojna i wyciszona (prosta gitara Howe’a), ale w połowie dołączają sekcja rytmiczna oraz klawisze, nadając dynamiki. Z kolei spokojniejszy „Hour of Need” (tutaj poza Davidem wokalnie udzlia się Squire i Howe) oraz instrumentalny „Solitaire” mnie wynudziły. Ale nadzieja wróciła wraz z dynamicznym finałem, czyli „Into the Storm”, gdzie Squire i Howe znów pokazują na co ich stać (zwłaszcza Howe pod koniec).

Nie wspomniałem o jednej postaci, czyli Benoit Davidzie. Powiedzmy sobie to wprost – Jona Andersona nie da się przebić, ale David nie próbuje go w żaden sposób imitować, tylko śpiewa po swojemu. I radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Także teksty są solidne i nie przeszkadzają.

Jedno nie ulega wątpliwości – „Fly from Here” będzie dzieło fanów grupy Yes. Starych zasmuci odejście Andersona, nowych może zachęcić melodyjność i chwytliwość. I jest to zaledwie dobry album.

7/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=R_wO9z5lBCM&w=300&h=247

Yes – Magnification

Magnification

Po nagraniu udanego “Laddera” z zespołu odeszli Billy Sherwood oraz klawiszowiec Igor Koroszew (skandal seksualny) i zespół zaczął działalność w czteroosobowym składzie bez klawiszowca. Ale ekipa wpadła na pomysł nagrania płyty z orkiestrą symfoniczną, która by zastąpiła klawisze (pod batutą Larry’ego Groupe’a). I tak powstało „Magnification”.

Mogę powiedzieć jedno – drugi album z orkiestrą jest dużo lepszy od pierwszego podejścia („Time and a Word”) i wyciągnięto wnioski, a zgranie zespołu z orkiestrą jest znacznie silniejsze (w końcu zastępuje syntezatory). Zespół jednak odcina się zarówno od swojego brzmienia z lat 70-tych, ale też nie próbuje nagrać kolejnego przeboju w stylu „Owner of a Lonely Heart”. Ale jednocześnie słychać kto jest autorem tej płyty – tej gry gitary Howe’a, basu Squire’a czy uderzeń perkusji nie można pomylić. Ale to zgranie z orkiestrą, pozwala zespołowi pokazać się trochę z lepszej strony – Howe często gra na gitarze akustycznej (początek „Dramtime” czy piękny „Soft As a Dove”), Anderson śpiewa pięknie i czysto, zaś Squire ma szansę wykazać się jako wokalista (delikatne i zwiewne „Can You Imagine”). Także konstrukcja albumu porywa. Od mocnego uderzenia (epicki utwór tytułowy oraz bardzo dynamiczny „Spirit of Survival” z mocnymi uderzeniami perkusji oraz gwałtownymi brzmieniami orkiestry) przez kulminacje („Give Love Each Away” i „We Agree”) przeplatane z przerywnikami („Don’t Go”, „Can You Imagine” i „Soft As a Dove”), kończąc całość dwoma potężnymi kompozycjami. Najpierw jest dynamiczny i żywiołowy „Dreamtime” oraz bardziej stonowany „In the Precence Of”, który przypominał trochę „And You And I”. Obydwa pokazują niesamowita formę grupy oraz umiejętność tworzenia bardzo emocjonalnych kompozycji. Na sam koniec dostajemy wyciszająca kodę „Time is Time”.

W zasadzie trudno przyczepić się do jakiegokolwiek utworu z tej płyty, bo każdy utwór jest przynajmniej dobry. Yes weszło w XXI wiek z kopyta oraz silną energią. Jeśli panowie nie będą ze sobą się sprzeczać, dalej mogą osiągnąć wielkie rzeczy. Czy można postawić ten album obok wielkich klasyków z lat 70-tych? Nie. Ale nie zmienia faktu, że to najlepsza płyta grupy od czasów „Talk”. Znakomite wydawnictwo.

8/10

Radosław Ostrowski


Yes – Talk

Talk

Po katastrofalnej płycie “Union” zespól Yes powrócił do swojego składu z lat 80-tych (Anderson, White, Squire i Rabin), by spokojnie popracować nad nowym materiałem. Po kłótni z Atlantic i Arista, ekipa pod wodzą Andesona wydała album w małej wytwórni Virgin i… odniosła ona kasową porażkę. Nic dziwnego, skoro nie była promowana, a tydzień później wyszedł „High Hopes” Pink Floyd.

Produkcją zajął się sam Rabin i tym razem zespół postanowił zrobić swoje, nie ścigając się z robieniem hiciorów. Jest to dość prosty i chwytliwy album, który jednak nie idzie w stronę rąbanki i dyskotekowego bitu. Mamy chwytliwe i mocne riffy Rabina (słychać to w „The Calling” ze świetna perkusją w środku czy w „I Am Waiting” z mocnym wstępem, wyciszonymi zwrotkami, przypominającymi stare Yes z lat 70-tych – delikatne klawisze, eteryczny wokal oraz mocnymi wejściami gitary i perkusji w refrenie), zespół ma trochę więcej do pokazania, klawisze przypominają stare dobre czasy, zaś Jon Anderson śpiewa po prostu bezbłędnie. Zaś samo brzmienie jest różnorodne, tempo jest zmienne w trakcie utworu, choć dominuje tutaj gitara elektryczna (wyczuwalna najbardziej w „The Calling” i „State of Play”), nie brakuje też rozbudowanych kompozycji (8-minutowe „Real Love”) oraz orientalnych fragmentów (bardzo sterylne „Where Will You Be”). Jedynym skrętem w stronę stricte pop-rockowego grania jest „Walls” napisane wspólnie z Rogerem Hodgsonem (byłym członkiem Supertramp), gdzie śpiewa sam Rabin (i daje radę). Jednak dla starszych fanów na koniec zostawili najlepsze – suite „Endless Dream” (15-minut z hakiem czystej muzyki). Najpierw mamy krótkie „Silent Spring” (szybkie klawisze i pianino plus mocne uderzenia perkusji z gitarą), następnie mamy serce – 11-minutowe „Talk” z obrobionym wokalem Rabina, normalnym Andersona oraz pięknie grającym pianinem. Po trzeciej minucie mamy mocne wejście perkusji oraz solówkę Rabina ze zniekształconymi dźwiękami elektroniki („And the world turns”). Podniosły charakter jest podkreślany przez klawisze, by potem pianino nagle zaczęło przyśpieszać, swoje zaczyna robić perkusja i gitara (naparzają aż miło) – „Like the first words ever to reach out”, wtedy następuje wyciszenie, pięknie grają organy, zaś śpiewa cały zespół. Do tego naprawdę kapitalny tekst. I na koniec koda – „Endless Dream” („So take your time”). Najpiękniejsza suita Yes od czasu „Awaken”.

„Talk” był ostatnim albumem grupy nagranym z Trevorem Rabinem, a jednocześnie najlepszym z tego okresu. Zespół zrezygnował z parcia na listy przebojów i zrealizował swój najlepszy album od bardzo dawna. I chyba ostatni wielki album w swojej twórczości.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Big Generator

Big_Generator

Po sukcesie komercyjnym albumu z cyferkami w nazwie, zespół Yes uznał, że odnalazł sposób na przetrwanie w latach 80-tych. Innymi słowy, nagrywamy pop rockowe hiciory. Znów za produkcję odpowiadał Trevor Horn, a także Trevor Rabin i Paul DeVilliers (współpraca m.in. z Kim Michell i King Crimson).

Czy wydany 4 lata później „Big Generator” powtórzył sukces „90125”? Nie. Coraz bardziej widać oddalenie starych brzmień Yes (które są tutaj wyczuwalne) w stronę chwytliwego pop-rocka, który tutaj zaczyna zwyczajnie przynudzać. Już otwierający całość „Rhythm of Love” brzmi jak kopia „Owner of a Lonely Heart” pozbawiona ikry i energii. Czasem pojawią się jakieś drobne fragmenty warte uwagi jak początek a capella i sekcja rytmiczna w „Big Generator”, popisy White’a w „Shoot High Aim Love” (w ogóle ten utwór ma bardzo przyjemny klimat) czy smyczki w „Love Will Find a Way”, jednak reszta to pozbawiona pomysłu nawałka dźwiękowa mocno kopiujaca poprzedni album. Tylko zabrakło tutaj jednego – chwytliwości i dobrych melodii, czego nie są w stanie zmienić ani solówki Rabina, ani cudaczne dźwiękowe pomysły Horna („Almost Like Love”). Jeszcze do plusów można zaliczyć „Love Will Find a Way” (bardzo przyjemna balladka ze zgranymi wokalami Rabina i Andersona) oraz przypominające trochę w stylu „Tormato” – „Final Eyes” z ładną gitara akustyczna w tle oraz „I’m Running” – taneczny, ale nie tandetny.

Innymi słowy – „Big Generator” to całkiem niezła płyta, ale czuć tutaj pewne zmęczenie materiału i kryzys formy. Gdyby jednak się udało, to Yes byłoby drugim Genesis. Ale chyba dobrze się stało, ze do tego nie doszło.

6/10

Radosław Ostrowski

Yes – Drama

Drama

Po płycie „Tormato” doszło do poważnego rozłamu w zespole Yes. Grupę opuścił nie tylko Rick Wakeman, ale też Jon Anderson, co było sporym ciosem. Spięcia doprowadziły do roszad i poważnych zmian. Do grupy dołączył producent Trevor Horn (wokalista) i klawiszowiec Geoff Downes (obaj z zespołu The Buggles), który popracowali i pozmieniali brzmienie grupy, czego efektem jest płyta „Drama”. Jaki był efekt?

No właśnie. Zespół przeżywał wtedy kryzys twórczy i pojawienie się dwóch nowych członków wyszło na dobre, choć nie wszystko tutaj zagrało. Zespół w stronę bardziej cięższego brzmienia, gdzie więcej do powiedzenia ma sekcja rytmiczna (najbardziej to widać w „Run Thought the Light”), klawisze brzmią niby delikatniej i łagodniej, a gitara Howe’a pokazuje naprawdę pazur (świetny riff z „Machine Messaiah” czy „Tempus Fugit”). Najlepszymi utworami są wspomniany „Mashine Messaiah” (ponad 10-minutowy kolos) oraz równie rozbudowany „Into the Lens” z perkusją grająca tango (fragment został „zapożyczony” przez Listę Przebojów Trójki jako zapowiedź nowości). Z pozostałych pięciu utworów warto wyróżnić „Tempus Fugit” z nietypowym metrum, bo cała reszta jest co najwyżej średnia (ze wskazaniem na „Does It Really Happen?”).

Z kolei Trevor Horn na wokalu radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Ale to jednak nie jest Jon Anderson. Ale wydanie deluxe z 2003 roku zawiera parę dodatkowych nagrań, które podnoszą ocenę temu albumowi (głównie wersje demo plus kilka niezłych utworów instrumentalnych). Najcenniejsze są jednak nagrania z sesji w Paryżu z Andersonem i Wakemanem na pokładzie.

Mówiąc krótko Drama(tu) nie ma i album ten wypada całkiem nieźle w porównaniu z poprzednikami. Mimo sporego sukcesu komercyjnego ostatecznie doszło do rozpadu Yes. To temat jednak na następną opowieść.

6,5/10 (wydanie rozszerzone 7,5/10)

Radosław Ostrowski

Yes – Tormato

Tormato

Końcówka lat 70. nie była zbyt udana dla progresywnego rocka. Pojawiło się disco, ludzie mieli ochotę na prostsze i mniej skomplikowane brzmienia. Dlatego zespół Yes musiał wybrać – kontynuujemy ścieżkę rozpoczęta przez „Going for the One” czy robimy następne „Opowieści z Topograficznych Oceanów”? Ostatecznie wybrano to pierwsze wyjście i rok później wyszedł „Tormato”.

Za produkcję tym razem odpowiadał Brian Lane, menadżer zespołu. I brzmi to znacznie prościej, chwytliwie, ale nadal jest to Yes. To słychać już w dwuczęściowej „Future Times/Rejoice” – klawisze Wakemana, ładne solo gitarowe Howe’a oraz mocniejsza sekcja rytmiczna robią swoje, zwłaszcza w „Rejoice” ze świetnym wspólnym śpiewem. „Don’t Kill the Whale” miał wszelkie zadatki, by odnieść sukces w rozgłośniach radiowych, dzięki zadziornym riffom Howe’a. I po tym może dojść do szoku przez pięknego „Madrigala” z klawiszami, które imitują klawesyn. Równie chwytliwy i szybki jest „Release, Release” ze świetnym refrenem (to, co tam robi Anderson naprawdę mi imponuje, ale reszta muzyków jest mocno zgrana, zaś podczas solo White’a słychać okrzyki tłumu). Pewna zmiana jest tutaj elektroniczny „Arrival UFO” o przylocie kosmitów, gdzie Wakeman używa różnych „dziwacznych” pomruków. Bardziej sielska jest druga petarda, czyli „Circus of Heaven” z bardzo delikatną gitarą, podpierana przez klawisze i bas, tworząc baśniowy klimat. Równie dynamiczny jest kończący całość „On The Silent Wings of Freedom”, gdzie każdy z muzyków daje popis swoich umiejętności.

Nie jest to może najbardziej popularny album zespołu czy najbardziej kojarzony. Ale to po prostu dobry album, który jest bardziej przystępny. Po prostu solidna robota.

7/10

Radosław Ostrowski


Yes – Going for the One

Going_for_the_One

Po dwóch wielkich płytach zespół Yes stanął w rozkroku i musiał dokonać wyboru: albo brniemy dalej w eksperymentalne brzmienia, co doprowadzi do zniechęcenia i odwrócenia się słuchaczy albo wszystko upraszczamy i ludzie idą na nasze koncerty. Powrót Ricka Wakemana ułatwił sprawę i Yes postanowiło stać się bardziej przystępne i mniej eksperymentalne. Czy oznaczało to, że będzie gorzej?

Odpowiedzi miał udzielić „Going for the One” – pierwszy album w całości wyprodukowany przez Andersona i spółkę. Już samo ułożenie ścieżek daje odpowiedź – utworów jest pięć (czas trwania rzadko przekracza 7 minut, poza jednym kolosem). Otwierający całość utwór tytułowy zapowiada poważniejsze zmiany – to prostszy, ale bardzo dynamiczny i rockowy numer ze świetnymi „ślizgami” Howe’a. Kompletnym przeciwieństwem jest bardzo stonowany „Turn of the Century”, gdzie dominuje gitara akustyczna oraz syntezatorowe brzmienia Poly- i Minimoogów. Prosta, ale bardzo piękna melodia z epickim wręcz rozmachem. Równie mocny jest „Parallels” z potężnym, organowym brzmieniem w tle oraz wspólnym śpiewem zespołu. I prawie na sam koniec dostajemy krótkie i bardzo delikatne „Wonderous Stories” – czarujący, bardzo przyjemny i uwodzący. Zaś na sam koniec zostawiłem suitę „Awaken”.

Ten 15-minutowy kolos ma bardzo rozbudowana konstrukcję oraz łukowy charakter. Zaczyna się od pianistycznego wstępu oraz rozmarzonego fragmentu od słów „High Vibrations”. Ta baśniowość zostaje przerwana przez gitarowy riff Howe’a (temat główny: „Suns, high streams through awaken in the mass touch”), który powtarza się po krótkim popisie (refren „Workings of man…”). Wtedy wszystko się wycisza, Howe gra krótką solówkę i wydaje się, że to już koniec. Błąd. White zaczyna grać na cymbałkach, Anderson na harfie, dołączają się flet oraz organy Wakemana (piękno w najczystszej postaci). Instrumenty dalej grają, aż dołacza Howe i jego „łzawiąca” gitara. W końcu pojawia się chór, a Anderson zaczyna śpiewać („Master of soul”), zaś gitara i organy wręcz „wybuchają”. Wyciszenie, powraca melodia z samego początku, krótka koda… i już po wszystkim.

„Going for the One”, mimo uproszczenia, pozostaje bardzo dobrym albumem zespołu Yes. Łabędzim śpiewem klasycznego brzmienia progresywnego z kapitalna suitą w finale. Po poprzednikach lekka (tylko lekka) obniżka formy.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Yes – Relayer

Relayer

Rok po realizacji “Opowieści z Topograficznych Oceanów” zespół Yes miał spory dylemat w jaką stronę pójść. Na domiar złego odszedł Rick Wakeman, zastąpiony przez Patricka Moraza. Anderson i spółka postanowili wrócić do koncepcji z „Close to the Edge”, czyli trzy utwory i wystarczy. Tak powstał „Relayer”, który nie był aż tak mocno rozbudowany jak poprzednik, ani bardzo przystępny.

Tak jak w „Close to the Edge” mamy prosty podział na trzy utwory: dwa krótsze utwory (jeden spokojny, drugi dynamiczny) i jedną petardę, która jest wypadkową obydwu. Co się zmieniło? Mamy mocne dźwiękowe szaleństwo pachnące awangardą i eksperymentowaniem, co tez jest zasługa nowego klawiszowca, który był wychowany na jazzie.

Tym wielkim numerem jest inspirowane „Wojna i pokojem” Lwa Tołstoja prawie 20-minutowe „The Gates of Delirium”. Pierwsze osiem minut to Yes jakie znamy – bardzo spokojne, wręcz sielankowe, z popisami muzyków, ale im dalej w las, tym więcej ofiar. Srodek to jedna wielka walka dźwiękowa, pełna kakofonii i wybuchów. I pod koniec (czytaj ostatnie pięć minut) następuje… totalne wyciszenie, zas w tle grającej gitary hawajskiej mamy bardzo czysty wokal Andersona w naprawdę poruszającej piesni o pokoju.

Po tym mocnym uderzeniu, czeka następny szok, czyli „Sound Chaser”. Poczatek to jedna, wielka improwizacja klawiszy i perkusji, ale największą niespodzianką jest tutaj jazzująca gitara Howe’a. Jednym słowem, totalne szaleństwo – to jeszcze Yes? W połowie dochodzi do przełamania, Howe zaczyna grać tak jak tylko on potrafi, tempo się uspokaja, pojawia się na krótko Anderson (wcześniej gdzieś w tle tego chaosu)… i znów mamy muzyczne improwizacje, choć łatwiejsze w odbiorze.

Po tym całym szaleństwie, przychodzi pora na wyciszenie i spokój w „To Be Over”. Gitara akustyczna, czasami grająca orientalnie (czasami w bardzo charakterystycznym stylu Howe’a), mocno kojące klawisze oraz bardzo prosty tekst. Pięknie i bardzo progresywnie.

„Relayer” jest najbardziej eksperymentalną płytą w dorobku zespołu, która przebija wszystko, co do tej pory zrobili. Już lepszego albumu chyba nie udało się im nagrać. Wszystko tutaj jest zrobione wręcz mistrzowsko. Więc ocena może być tylko jedna.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Tales from Topographic Oceans

Tales_from_Topographic_Oceans

Kiedy wydawało się, że już nie da się przebić „Close to the Edge” zespół Yes postanowił zaryzykować i poszedł po bandzie. Wydał w 1973 roku podwójny album, który zawierał tylko cztery utwory. A każdy z nich trwał… 20 minut. Mniej więcej.

Poza tym nic się nie zmieniło – z jednym wyjątkiem. Perkusistę Billa Bruforda zastąpił Alan White, jednak ta zmiana nie jest aż tak mocno odczuwalna. Mam problem, bo nie wiem jak opisać to, co się dzieje na albumie pełnym bogatych dźwięków, aranżacji czy popisów umiejętności każdego z muzyków. Każdy członek zespołu pozwala sobie na więcej (może poza Rickiem Wakemanem, który po wydaniu płyty opuścił zespół). Sama atmosfera jest po prostu nieziemska oraz mocno pachnąca Orientem (najbardziej w „The Ancient – Giants Under the Sun” z fantastyczną akustyczną solówka Howe’a), zaś cały album jest jakiś taki uduchowiony, potrafiący poruszyć niesamowita biegłością muzyków, gdzie każdy dostaje szanse wykazania się. Nie brakuje czarujących klawiszy Wakemana (dziesiąta minuta „Revealing Science of God”), gitarowych szaleństw Howe’a (łkająca gra na początku i na końcu „Ritual” czy w 14 minucie „Revealing”), mocnych uderzeń White’a i Squire’a. W dodatku fenomenalnie zaśpiewane przez Andersona teksty, inspirowane wschodnią filozofią. Ta mieszanka albo was odrzuci albo zachwyci. I nie oszukujmy to – to najbardziej bezkompromisowy album zespołu Yes. Może nie jest tak zwarty jak poprzednicy, ale ma swoje naprawdę piękne fragmenty.

Radosław Ostrowski