Alice in Chains – The Devil Put Dinosaurs Here

The_Devil_Put_Dinosaurs_Here

Po świetnie przyjętym „Black Gives Way to Blue” zespół Alice in Chains zrobił sobie krótką przerwę (4 lata), by znów zaserwować kolejny materiał. Wielu czekało na tą płytę z wielkimi oczekiwaniami i w końcu 28 maja wyszła w Polsce płyta „The Devil Put Dinosaurs Here”.

I tak jak przy poprzedniej za produkcję odpowiada Nick Raskulinecz i w zasadzie mamy to, co przy poprzedniej, czyli najprościej mówiąc młóckę. Ale za to jaką – nie jest tu aż tak ostro jak przy poprzednim, ale gitara też potrafi przyłoić („Hollow”, „Stone” ze świetnym solo na basie czy lekko orientalnie w tytułowym utworze). Zdarzają się też spokojniejsze kawałki jak „Voices” czy akustyczny „Choke”, które pozwalają się rozluźnić. Innymi słowy, jeśli podobała wam się poprzednia płyta, to i tak powinna was wprawić w zachwyt. Bo co tu jeszcze można powiedzieć zaskakującego? Chyba nic.

Reszta też trzyma poziom poprzedniczki od wokali zaczynając aż na tekstach kończąc. Nie będę tutaj zaskakiwał i powiem tak: jest to kolejna bardzo udana płyta zespołu, który potwierdza swoją wielką formę.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Alice in Chains – Black Gives Way to Blue

Black_Gives_Way_To_Blue

Kiedy w 2002 roku zmarł Layne Staley wszyscy byli przekonani, że Alice in Chains zakonczy swoją działalność. I tak na początku było, ale po trzech latach panowie postanowili wznowić działalność, ale planowali to zrobić pod inną nazwą. Jednak wrócono do szyldu Alice in Chains i z nowym wokalistą Williamem DuVallem z zespołu Comes with the Fall nagrali swój czwarty studyjny album po 14 latach przerwy.

Producentem „Black Gives Way to Blue” był Nick Raskulinecz, który współpracował m.in. z Foo Fighters, Stone Sour i Rush. Od razu uprzedzam fanów, stylistycznie nic się tu nie zmieniło. To nadal ciężkie granie z mrocznym klimatem, tylko mocniejsze. Tutaj Cantrell pozwala sobie na więcej (lekko orientalnie w „A Looking for View”), ale nadal brzmi brudno („Acid Bubble”, gdzie w połowie następuje przyśpieszenie i powrót do początku z basem i gitarą), perkusja wali jakby trochę mocniej i tak jak poprzednio zdarzają się momenty wyciszenia (początek „Your Decision” czy „When The Sun Roise Again” zagrane na akustycznej gitarze i ze wsparciem tabli – takie orientalne bębny, choć i elektryczne riffy się pojawiają, ale rzadko). Innymi słowy, to nadal Alice in Chains, tylko że przeniesione w XXI wiek i mocniejsze. Całość brzmi po prostu świetnie i nie ma tu miejsca na nudę, zaś największym dla mnie zaskoczeniem był tytułowy utwór nagrany z grającym na pianinie Eltonem Johnem.

Jak wspomniałem Layne’a Staleya zastąpił William DuVall, który tutaj śpiewa razem z Jerrym Cantrellem i panowie tworzą razem bardzo dobry duet. DuVall nie naśladuje zmarłego wokalistę i jest to absolutnie zaleta, współgrając z cała reszta kapeli. Teksty Cantrella dopełniają reszty – tutaj mamy do czynienia z przeszłością, relacjami z innymi, choć nie zabrakło także depresji i śmierci.

Zespół po latach powrócił z niebytu i to w wielkim stylu. Śmiało można ten album postawić obok poprzednich płyt. Czas żałoby minął i pozostało tylko delektowanie się muzyką.

9/10

Radosław Ostrowski


Alice in Chains – MTV Unplugged

MTV_Unplugged

Był kiedyś taki czas, że każdy szanujący się artysta lub zespół nagrywał płytę z utworami w wersjach akustycznych. Zresztą nadal tak jest, ale robione były kiedyś dla MTV. Rok po swojej ostatniej płycie i parę lat po nagranej dla tej serii płyty Nirvany do tego grona postanowiło dołączyć Alice in Chains.

Album jest zapisem koncertu, który odbył się 10 kwietnia 1996 roku w Brooklyn Academy of Music w Majestic Theater w Nowym Jorku, zaś za realizację odpowiadał Alex Coletti – uznany reżyser koncertów z serii MTV Unplugged, a całość zawiera 13 piosenek. Zaś zespół był wspierany przez Scotta Olsena, który grał na gitarze, tworząc ciekawy duet z Jerrym Cantrellem. Utwory te w tych wersjach nabrały nowej siły, a jednocześnie pozwalają bardziej się skupić na tekstach. Może i środki się zmieniły, ale ponury i melancholijny klimat pozostał („Sludge Factory” poprzedzone zagranym na basie wstępem „Enter Sandman” Metalliki). I nie mogło zabraknąć największy przebojów jak „Rooster”, „Would?” czy „Brother” – perkusja uderza naprawdę mocno, gitara akustyczna brzmi naprawdę pięknie, nawet lekko westernowo („Down in a Hole”), a Layne śpiewa po prostu wybornie. Czy można się tu do czegoś przyczepić? Ja nie potrafię, dlatego ten tekst jest taki krótki. I szczerze polecam ten album każdemu, kto uważa się za fana muzyki rockowej.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Alice in Chains – Alice in Chains

Alice_in_Chains

Po nagraniu znakomicie przyjętego albumu „Dirt”, w zespole Alice in Chains dochodziło do spięć. Ekipę opuścił Mike Starr, zastąpiony przez Mike’a Ineza, frontman zespołu Layne Staley wpadł w uzależnienie od narkotyków i zespół zawiesił działalność. Ale po trzech latach panowie zdecydowali się nagrać kolejny studyjny materiał pod prostym tytułem „Alice in Chains”.

Tym razem za produkcję odpowiadał Toby Wright, który współpracował m.in. z Kornem, Slayerem i Ozzym Osbournem. Brzmieniowo jest to kontynuacja „Dirt”, czyli brudny klimat, ostra gitara i ponure teksty (tym razem w większości napisane przez Staleya). Nie brakuje momentów wyciszenia („Heaven Beside You” z akustyczną gitarą na pierwszym planie czy „Shame on You” ze spokojniejszą perkusją oraz delikatniej grającą gitarą), ale są one bardzo rzadkie. Gitara gra trochę ciężej niż poprzednio („Head Creeps”, „So Close”), nie zabrakło wielu świetnych, brudnych riffów („Grind”, „Sludge Factory”), pojawia się wiele długich, ponad 5-minutowych kompozycji („Frogs” czy kończące album „Over Now”), jednak nie ma tu miejsca na nudę.

Jeśli chodzi o pozostałe aspekty tej płyty, nie zmieniło się wiele. Layne nadal brzmi świetnie, choć nie szaleje za bardzo przy mikrofonie. Tekstowo też jest trzymany poziom i tematyka też nie zmieniła się za bardzo: narkotyki, relacje z ludźmi i z Bogiem, a wszystko naprawdę ponure.

Brzmieniowo „Alice in Chains” kontynuuje to, co na poprzednim albumie – mroczny, brudny, ale jednak poprzednik zrobił na mnie silniejsze wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to bardzo udany album.

8,5/10

Radosław Ostrowski


Alice in Chains – Dirt

Dirt

Jak pisałem poprzednio zespół w 1992 roku wydał dwie płyty. Teraz czas na „Dirt” – jak sama nazwa wskazuje, brudną i nieprzyjemną dla wszystkich.

Album tak jak poprzedni wyprodukował Dave Jarden z lekkim wsparciem samego zespołu. I niby mamy to samo, czyli ostra brudna gitara i brudny klimat, tylko jeszcze bardziej odczuwalny. Gitara uderza mocniej i jest znacznie mniej przyjemna niż poprzednio. Melodyjność, która w ilościach śladowych była poprzednio wyparowała na rzecz surowych i miejscami naprawdę ostrych riffów, wspieranych przez szybszą i mocniej walącą perkusją (tytułowy utwór). Czasem wybije się bas (początek „Would?” i „Rain When I Die” z dziwnie brzmiącymi dzwonkami), nie brakuje naprawdę ostrego łojenia (otwierające „Them Bones”, lekko punkowe „Dam That River” czy krótki „Iron Giant” z głosem Toma Arayi – basisty Slayera), odrobiny psychodelii („Sickman” z mocną perkusją czy „Junkman”) czy łudzącego spokoju (największy przebój zespołu – „Rooster” czy zaczynający się ładną gitarą akustyczną „Down in the Hole”). Panowie grają dojrzalej i ciągle eksperymentują. Całość jest po prostu rewelacyjna i trudno się do jakiegokolwiek utworu przyczepić.

Zas co do wokalu – Layne nadal potrafi się zadrzeć i pójść coraz mocniej („Sickman”, „Junkhead”), ale tutaj bardziej jest spokojniejszy, trochę snujący się po całej płycie, co może być lekkim zaskoczeniem. Za to warstwa tekstowa nie zaskakuje, bo nadal jest mowa o ciemniej stronie życia, sporo jest o narkotykach, śmierci, wojny czy depresji. Pod tym względem to chyba najcięższy treściowo album zespołu.

„Dirt” to najmroczniejszy album w dorobku zespołu Alice in Chains, który jest pozbawiony praktycznie słabych punktów, nadal brzmi rewelacyjnie, wokal jest znakomity – tutaj wszystko gra i brzmi. Fani rocka powinni go mieć.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Alice in Chains – Sap

Sap

Po zasłużonym sukcesie debiutu, kapela z Seattle postanowiła, że nie będzie się opieprzać i w 1992 roku nagrali aż dwie płyty. Pierwsza to minialbum, a druga pełnoprawna płyta. Na dzisiaj ta pierwsza, czyli „Sap”.

Album wyprodukowany przez Dave’a Jardena i Ricka Parashara (m.in. Pearl Jam i Temple of the Dog) zawiera raptem 5 utworów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wykorzystano gitarę akustyczną, zaś elektryczna zostaje zepchnięta na drugi plan i gra bardziej łagodnie. Ale po kolei. Na początku dostajemy „Brothers” – poruszającą piosenkę z dominującą gitarą akustyczną, perkusją też spokojną i delikatnie grającą gitarą elektryczną z basem, zaś Layne’a wokalnie wspierają Chris Cornell, Ann Wilson i Jerry Cantrell. „Got Me Wrong” ma bardzo rytmiczne tempo (świetny bas z perkusją), jednak gitara elektryczna bardziej zaznacza swoją obecność i idzie bardziej w bluesa, by pod koniec bardziej pobrudzić. Zupełnym przeciwieństwem jest „Right Here” grane tylko na gitarze akustycznej i tamburynie i znów Layne jest wspierany wokalnie przez Cornella (lekki głos, który pod koniec trochę szaleje) do spółki z Markiem Armem (głębszy). W podobnym tempie utrzymany jest kończące album „Am I Inside”, gdzie Layne bardziej szepcze niż śpiewa. A całość jest utrzymana w bardziej melancholijnym tonie, ale nadal jest mrocznie.

Tekstowo nadal jest to Alice in Chains, ale tutaj skupia się na relacjach międzyludzkich. Opuszczenie, samotność – to się tu przewija parę razy.

Dla mnie jedyną wadą tego albumu jest to, że jest za krotki. Ale w końcu to minialbum, który pokazuje troszeczkę inne oblicze tej kapeli – bardziej stonowane, ale równie mocne i emocjonujące jak poprzednio.

8/10

Radosław Ostrowski


Alice in Chains – Facelift

facelift

Ekipa, o której chcę wam teraz opowiedzieć uważana jest za jeden z najważniejszych zespołów muzyki grunge. Powstali w Seattle w 1987 roku w składzie: Jerry Cantrell (gitara, kompozytor), Mike Starr (bas), Sean Kinney (perkusja) i Layne Staley (wokalista). Kapela przeszła różne perturbacje wokalne, ale mimo tego nadal funkcjonuje. Zanim opowiem o ich najnowszym dziecku, zrobię mała podróż w czasie i przedstawię poprzednie dokonania tej kapeli.

Debiut „Facelift” pochodzi z 1990 roku, zawiera 12 kawałków wyprodukowanych przez Dave’a Jerdena, który współpracował m.in. z Red Hot Chili Peppers czy Jane’s Addiction. I jest to stricte rockowe granie, bez udziwnień i żadnych dodatków, by się w radiu podobało, a całość podana w naprawdę mrocznym klimacie. Cantrell serwuje naprawdę świetne riffy i to bez popisywania się („We Die Young”, „Man in the Box”czy „Love, Hate, Love”), za to ciężko i ponuro, choć pojawia się też najbardziej rockowy instrument świata – fortepian („Sea of Sorrow”, które trochę mi przypomina „Enter Sandman” Metalliki). Czasem jednak gitara zagra bardzo spokojnie (początek „Bleed the Freak”), ale potem sekcja rytmiczna i gitara elektryczna robią swoje, przywracając wszystko do normy. Nie brakuje skrętów w psychodelię („Love, Hate, Love”), brudnej zadymy („It Ain’t Like That”) i w ogóle rozróby („Put Your Down” ze „strzelającą” perkusją na początku), a nawet zaskoczeń (rock’n’rollowe „I Know Somethin’ (Bout You)”).

Poza Cartwellem drugą istotną postacią w zespole jest Layne Staley, którego wokal czasami na granicy rozstrojenia i przedłużeń niczym Ozzy Osborne (przynajmniej mnie się kojarzył), który sprawdza się zarówno, gdy trzeba trochę pokrzyczeć, jak i trochę uspokoić atmosferę, co akurat robi bardzo rzadko. Druga istotna kwestia to teksty, które nie mówią o takich banałach jak love. Jest tu i śmierć, toksyczny związek, brud tego świata – tu nie ma niczego przyjemnego, a nawet jest odwrotnie.

Wcześniej nie kojarzyłem za bardzo tego zespołu, ale zacznę uważniej obserwować. Alicja, choć w łańcuchach, to jednak pokazuje moc i siłę.

8/10

Radosław Ostrowski