Upiorne opowieści po zmroku

Są takie nazwiska twórców, których obecność na plakacie od razu zwraca uwagę na dany tytuł. Nawet jeśli ich rola ogranicza się do bycia producentem. Tak mam choćby z Guillermo del Toro, którego producencki dorobek raczej nie powala tak jak jego reżyserowane filmy. Jednak Meksykanin nie odpuszcza, dając szansę kolejnym filmowcom na pokazanie się z horrorowej strony.

Tak się stało z Norwegiem Andre Orvedalem oraz jego adaptacją „Upiornych opowieści po zmroku” – antologii opowiadań grozy od Alvina Schwartza z ilustracjami Stephena Gammella. Zamiast jednak robić film, będący zbiorem kilku opowieści, mamy tutaj spoiwo w postaci grupki nastolatków z małego miasteczka w Pensylvanii końca lat 60. Kieruje ją fanka opowieści z dreszczykiem – Stella. Obok niej jest jeszcze racjonalny do bólu Auggie, troszkę lubiący żartować Chuck i dołącza nowo przybyły Ramon. Cała paczka w Halloween trafia do opuszczonego domostwa, gdzie – podobno – przebywała rodzina z bardzo dziwnym dzieckiem o imieniu Sarah. Dziewczyna była trzyma w odizolowanym pokoju i podobno miała odpowiadać za zniknięcie oraz śmierć kilkunastu dzieci. A mówiąc dokładniej, jej mroczne opowieści z pisanej krwią księgi. Odkrywając domostwo, Stella znajduje księgę i zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Od razu mogę powiedzieć, że film Norwega ewidentnie skierowany jest do młodego widza, pierwszy raz stykającego się z horrorem. Skąd ten wniosek? Nie chodzi tylko o śladowe ilości krwi czy makabrycznych scen, lecz z powodu bardzo wielu znajomych schematów. Te dla koneserów gatunku będą znajome aż za nadto. Skromnie zarysowana paczka bohaterów, gdzie jeśli któryś oddziela się zostaje skonfrontowany z potworem? Jest. Mroczna, gotycka atmosfera z tajemnicą? Jest. Elementy nadprzyrodzone? Od groma i więcej. Napięcie i poczucie grozy? No tutaj coś nie pykło.

I nie chodzi tu o kwestię realizacyjną czy brak pomysłów – bo jest kilka dobrych strzałów jak strach na wróble czy wizualnie poprowadzona próba ucieczki przed potworem w szpitalu psychiatrycznym. W tym ostatnim mocno użyto czerwieni. Sam wygląd potworów też jest niczego sobie, co jest sporą zasługą odpowiednio zmiksowanych praktycznych i komputerowych efektów specjalnych. Klimat lat 60., z wojną w Wietnamie i wyborami prezydenckimi w tle też się prezentuje solidnie. Ale to wszystko wydawało mi się za bardzo znajome, zachowania postaci przewidywalne (zwłaszcza szeryf wydaje się być idiotą), zaś aktorstwo mniej znanych twarzy raczej nie powala – może poza Zoe Colletti jako Stelli.

Nie mniej jednak „Upiorne opowieści…” mają potencjał jako opowieści z dreszczykiem dla nastolatków. Tylko jak znaleźć sposób, by mocniej podziałały na widza, co przemoc i makabrę widział tak często, że bardzo rzadko robi na nim wrażenie? Niby czuć tutaj troszkę inspirację „To” Kinga czy „Stranger Things”, ale zmiana sztafażu nie wystarczy.

6/10

Radosław Ostrowski

Autopsja Jane Doe

Początek jest dość mocny: morderstwo w domu, dużo krwi, zmasakrowane twarze i jedno ciało. Młoda kobieta, zakopana w piwnicy, piękna, naga i bardzo młoda. Kim ona jest? Dlaczego się tu znajduje? Szeryf prosi o pomoc właściciela kostnicy, Tommy’ego Tildena, który razem z synem przeprowadza sekcje zwłok. Kiedy jednak przychodzi do przycinania i odrywania kolejnych organów, zaczynają się dziać coraz dziwniejsze sprawy.

autopsja1

Zrobić horror, w którym nie trzeba będzie sięgać, po ograne sztuczki jest strasznie trudne. Tego postanowił spróbować norweski reżyser Andre Orvedal za amerykańskie dolce. Niejako już na początku (jeden dialog zdradza zbyt wiele) można poznać finał, jednak nie to jest najważniejsze. Twórcy bardziej stawiają na klimat oraz tajemnicę związaną z naszą Jane Doe. Kolejne tropy, odrywane części ciała, organów wprawiają w zakłopotanie. Bo nic się nie zgadza, wnioski są coraz bardziej sprzeczne i dzieją się rzeczy nie z tego świata. Zaczyna się atak dźwiękami, ciemne korytarze budzą niepokój, nieostre kadry, ciągle zmieniające się odgłosy w radiu i bardzo miejscami „sakralna” muzyka, dająca pewną poszlakę. To rozwiązywanie zagadki potrafi skupić uwagę, chociaż rozwiązanie pod koniec jest wręcz oczywiste. Bohaterowie zachowują się w miarę sensownie, ale można mieć zastrzeżenia, że dość szybko uznają sprawy paranormalne za oczywiste. Parę razy potrafi wystraszyć, dochodzi do wielu wolt, a finał zapowiada ciąg dalszy. Pojawia się parę oczywistych tricków, ale nie zamierzam więcej zdradzać, bo wchodzilibyśmy na spojlerowe miny. Chociaż pewne obyczajowe wątki są ledwo liźnięte (syn nie chce pracować jako patolog), ale nadal jest pewna trauma związana z obydwoma panami.

autopsja2

Aktorsko tak naprawdę liczą się tylko dwie postacie, czyli ojciec i syn grani przez Briana Coxa oraz Emile’a Hirscha. Obaj panowie bardzo dobrze się uzupełniają, a cała sprawa będzie także szansą na zbliżenie po pewnej traumie. Nie mogę też nie wspomnieć o tytułowej Jane Doe, czyli Olwen Kelly. Ale umówmy się, ona nie miała zbyt wiele do grania, lecz cały czas skupia na siebie uwagę. Nieźle jak na zwłoki.

autopsja3

Dzieło Orvedala to kawał solidnego straszaka, próbującego ugryźć konwencje z innej perspektywy. Owszem, jest parę ogranych sztuczek jak zaciemnienie, nagłe pojawienie się i zniknięcie czy samoczynne zamknięcie drzwi, ale ogląda się to bez znużenia. Coś nietypowego jak na takie kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski