Barbarzyńcy

Takie film jak dzieło debiutanta Zacha Greggera trudne jest do opowiedzenia i zrecenzowania. Bo kluczem do sukcesu filmu jest element zaskoczenia – im mniej się wie, tym większe wrażenie zrobi. Więc postaram się powiedzieć jak najmniej, ale na tyle, by zachęcić.

A więc trafiamy do Detroit – miasta biedy, nędzy i rozpaczy. Bez perspektyw, bez nadziei i bez czegokolwiek. Tutaj trafia młoda dziewczyna Tess (Georgina Campbell), szukająca pracy. Wynajmuje dom w niezbyt bezpiecznej dzielnicy, wyglądającej niczym z planu filmu post-apokaliptycznego. Dom wydaje się prezentować w lepszym stanie od reszty otoczenia. Przed wejściem powinna być skrytka na kod z kluczem, lecz po wpisaniu kod… skrytka jest pusta. Mało tego, ktoś już jest w środku, a imię jego Keith (Bill Skarsgard, będący także jednym z producentów wykonawczych filmu). Co ciekawe, też wynajął ten dom przez agencję od tych spraw. Kobieta dość niepewnie, ale wchodzi do środka. Sytuacja jest dość… niezręczna, mówiąc delikatnie. Noc jednak przebiega bez komplikacji, jednak to okazuje się być najmniejszym problemem.

To jest początek i – jak się później okaże – jedna z trzech historii opowiadanych w tym filmie. Każdą z nich reżyser wprowadza w najmniej spodziewanym momencie, co wywołuje pewną dezorientację. Bo o co tu tak naprawdę chodzi? Spoiwem okazuje się dom oraz ukrywające się tajemnica skrywana już od lat 80. Więcej nie zdradzę, ale jedno mogę powiedzieć: „Barbarzyńcy” bawią się oczekiwaniami. Chćby na samym początku, gdy poznajemy Tess i Keitha. Wiele tutaj reżyser opowiada czy to wizualnie (jej telefon i ciągle dzwoniący delikwent) albo sugeruje nie wprost. A wtedy Gregger w najmniej spodziewanym momencie wyciąga asa z rękawa i klimat robi się coraz gęstszy, wręcz klaustrofobiczny. A przewija się tu parę motywów, wokół których reżyser tańczy: wynajem domu, gwałt, toksyczna męskość, obsesja posiadania rodziny. Wszystko mieszane, szatkowane i tworzące mocny koktajl.

Gregger świetnie buduje atmosferę niepokoju, mroku oraz szoku. Cały czas potrafi się bawić formą: od szybkiego montażu przez pracę kamery (obrót 360 stopni dookoła miejsca czy kilkuminutowa sekwencja, gdzie w większości wszystko oglądamy zza pleców). W tle gra dość oszczędna muzyka elektroniczna. Nie zawsze postacie zachowują się zgodnie z logiką, bo wiadomo – panika bierze górę nad myśleniem. Ale nie był to dla mnie duży problem w przeciwieństwie do przewidywalnego zakończenia. Chociaż napięcie jest bardzo intensywnie podnoszone, mimo niezbyt wielkiej ilości gore.

Ale najbardziej przekonujące jest tu aktorstwo. Georgina Campbell jest bardzo dobra w roli Tess, stając się bardzo silną protagonistką. Od przerażenia przez ciekawość po determinację i empatię – wachlarz emocji jest imponujący, bez żadnego miejsca na fałsz. Z kolei Skarsgard ma w sobie coś niepokojącego, co może wynikać z aparycji. Niemniej wydaje się skrywać pewną tajemnicę i zachowuje się w sposób opanowany. Ale największą niespodzianką był dla mnie Justin Long, który wskakuje w drugim akcie znikąd i wypada świetnie. Bardzo niepewny siebie facet, którego kariera zaczyna się sypać, a potem miesza się w nim strach, brawura ze… zdumieniem. Duże zaskoczenie.

„Barbarzyńcy” na pierwszy rzut oka wydaje się iść w znajome tory, ale debiutant robi wszystko, by zainteresować i zaintrygować. Jeśli miał zniechęcić ludzi do aplikacji pomagających w wynajmowaniu mieszkań, robi to świetnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wilkołaki są wśród nas

Zrobienie dobrej adaptacji gry komputerowej to zadanie, które przez długie lata wydawało się niewykonalne. Aczkolwiek zaczęły w ostatnich latach powstawać co najmniej przyzwoite produkcje, głównie na polu animacji („Angry Birds”) czy serialach pokroju „Castlevanii”. Filmy z żywymi aktorami nie miały aż tyle szczęścia. Aż do teraz, choć tej gry akurat nie znałem.

Dzieło Josha Rubena to mieszanka horroru, czarnej komedii i… kryminału. Akcja „Wilkołaków…” toczy się w małym miasteczku Beaverfield, gdzie trafia nowy strażnik leśny Finn (Sam Richardson). Sama miejscowość jest mocno podzielona, a wszystko z powodu mającej przejść rury z ropą. Część mieszkańców (spora) widzi szansę na poprawę swojego materialnego bytu, zaś garstka (para gejów, doktor od ekologii) stoi po stronie przyrody. Innymi słowy, społeczeństwo jest podzielone. Ale sprawa mocno się komplikuje, kiedy jeden z mieszkańców (mąż właścicielki pensjonatu) zostaje znaleziony martwy, zaś pies dość ekscentrycznej kobiety znika. By było jeszcze gorzej, pojawia się potężna śnieżyca, która zasypuje drogi.

Jeśli akcja toczy się w (dużej części) zamkniętej przestrzeni, gdzie każdy staje się podejrzanym, inspiracja może być tylko jedna: Agatha Christie. Do tego dorzućmy, że zabójca jest wilkołakiem (polski tytuł już to zdradza, więc nie mówcie mi o spojlerach), to atmosfera robi się od razu gęstsza. Reżyser chętnie podrzuca horrorowe elementy (z naprawdę skutecznymi jump-scare’ami), myli tropy i cały czas podpuszcza. Bo może niby wilkołak jest (badania śladów przez dr Elis), ale może ktoś tutaj podpuszcza i prowadzi własną grę. Ktoś cały czas szczuje na siebie mieszkańców, chcąc pokazać ich obłudę, podłość oraz ich najgorsze cechy. Jest w tej grupie jeszcze odludek, Emerson Flint, mający jedną pasję – polowanie.

Ale najważniejszymi postaciami jest tutaj duet nowych mieszkańców, czyli strażnika Finna oraz listonoszki Cecily (znakomita Milana Vayntrub). Oboje wydają się bardzo sympatyczni, choć różni od siebie jak noc i dzień. On bardzo niepewny siebie, po rozstaniu z dziewczyną, niezbyt rozmowny. Ona bardzo przebojowa, otwarta i wręcz rozbrajająca. Reszta postaci to bardziej lub mniej zakręcone osobowości – ekscentryczne do granic możliwości (mechaniczka i jej facet-redneck, małżeństwo z fiksacją na punkcie pieska, para gejów, organizator inwestycji, naukowiec). Każde z nich ma swoje pięć minut na zabłyśnięcie oraz mocno zapadają w pamięć. A nie jest to takie łatwe, jakby się mogło wydawać.

Wszystko jest tu świetnie wyreżyserowane i napisane, pełne czarnego humoru oraz różnych przewrotek. Nie zapomina się o krwi czy klimacie niepokoju, jednak jest to mocno wzięte w nawias, by traktować to zbyt poważnie. Wariacki komedio-horror na wieczór będzie idealny. Czyżby najlepsza adaptacja gry komputerowej? Dla mnie na pewno, choć nie grałem w tą grę.

8/10

Radosław Ostrowski

Upiorne opowieści po zmroku

Są takie nazwiska twórców, których obecność na plakacie od razu zwraca uwagę na dany tytuł. Nawet jeśli ich rola ogranicza się do bycia producentem. Tak mam choćby z Guillermo del Toro, którego producencki dorobek raczej nie powala tak jak jego reżyserowane filmy. Jednak Meksykanin nie odpuszcza, dając szansę kolejnym filmowcom na pokazanie się z horrorowej strony.

Tak się stało z Norwegiem Andre Orvedalem oraz jego adaptacją „Upiornych opowieści po zmroku” – antologii opowiadań grozy od Alvina Schwartza z ilustracjami Stephena Gammella. Zamiast jednak robić film, będący zbiorem kilku opowieści, mamy tutaj spoiwo w postaci grupki nastolatków z małego miasteczka w Pensylvanii końca lat 60. Kieruje ją fanka opowieści z dreszczykiem – Stella. Obok niej jest jeszcze racjonalny do bólu Auggie, troszkę lubiący żartować Chuck i dołącza nowo przybyły Ramon. Cała paczka w Halloween trafia do opuszczonego domostwa, gdzie – podobno – przebywała rodzina z bardzo dziwnym dzieckiem o imieniu Sarah. Dziewczyna była trzyma w odizolowanym pokoju i podobno miała odpowiadać za zniknięcie oraz śmierć kilkunastu dzieci. A mówiąc dokładniej, jej mroczne opowieści z pisanej krwią księgi. Odkrywając domostwo, Stella znajduje księgę i zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Od razu mogę powiedzieć, że film Norwega ewidentnie skierowany jest do młodego widza, pierwszy raz stykającego się z horrorem. Skąd ten wniosek? Nie chodzi tylko o śladowe ilości krwi czy makabrycznych scen, lecz z powodu bardzo wielu znajomych schematów. Te dla koneserów gatunku będą znajome aż za nadto. Skromnie zarysowana paczka bohaterów, gdzie jeśli któryś oddziela się zostaje skonfrontowany z potworem? Jest. Mroczna, gotycka atmosfera z tajemnicą? Jest. Elementy nadprzyrodzone? Od groma i więcej. Napięcie i poczucie grozy? No tutaj coś nie pykło.

I nie chodzi tu o kwestię realizacyjną czy brak pomysłów – bo jest kilka dobrych strzałów jak strach na wróble czy wizualnie poprowadzona próba ucieczki przed potworem w szpitalu psychiatrycznym. W tym ostatnim mocno użyto czerwieni. Sam wygląd potworów też jest niczego sobie, co jest sporą zasługą odpowiednio zmiksowanych praktycznych i komputerowych efektów specjalnych. Klimat lat 60., z wojną w Wietnamie i wyborami prezydenckimi w tle też się prezentuje solidnie. Ale to wszystko wydawało mi się za bardzo znajome, zachowania postaci przewidywalne (zwłaszcza szeryf wydaje się być idiotą), zaś aktorstwo mniej znanych twarzy raczej nie powala – może poza Zoe Colletti jako Stelli.

Nie mniej jednak „Upiorne opowieści…” mają potencjał jako opowieści z dreszczykiem dla nastolatków. Tylko jak znaleźć sposób, by mocniej podziałały na widza, co przemoc i makabrę widział tak często, że bardzo rzadko robi na nim wrażenie? Niby czuć tutaj troszkę inspirację „To” Kinga czy „Stranger Things”, ale zmiana sztafażu nie wystarczy.

6/10

Radosław Ostrowski