Aretha Franklin – Aretha Franklin Sings the Great Diva Classics

Aretha_Franklin_Sings_the_Great_Diva_Classics

To jedna z tych wokalistek, których przedstawiać nie trzeba – najbardziej „czarny” głos jaki możecie sobie wyobrazić. I nie uniknęła trendu nagrywania albumów z coverami. Jak ten album wskazuje, to utwory największych klasycznych diw. Dziesięć piosenek, jeden głos i armia producentów (m.in. Andre 3000 i Babyface) – co może pójść nie tak?

No właśnie. Brzmienie jest bardzo współczesne, plastikowe, czasami ożywione bardziej żywymi instrumentami (saksofon), choć podrasowane sznytem r’n’b. Jest tutaj kilka ocierających się o kicz coverów („I Will Survive” ma koszmarny bit), ale na mnie największe wrażenie zrobiło spokojne i liryczne „People” (ten fortepian!!!) oraz przerobione na reggae „No One” Alicii Keys. Również „Rollin In the Deep” z wplecionym fragmentem „Ain’t No Mountain High Enough” prezentował się bardzo przyzwoicie. Głos Aretha ma jak dzwon – naprawdę mocny, chociaż może trochę nadekspresyjny, ale skupiający totalnie uwagę. Ale nie zawsze te aranżacje brzmią świetnie – drażni zwłaszcza perkusyjny bit („You Keep Me Hangin’ On” czy „I’m Every Woman” zmieszane z „Respect”) oraz wtórność imitujących dęciaki elektroniki. Czasami nie byłem w stanie rozróżnić tych piosenek.

Zabrakło chyba tutaj kreatywności, bo nie ma tutaj zbyt wiele, a sam głos Arethy to za mało, by przykuć uwagę na dłużej. Jest tutaj zaledwie poprawnie, a po takiej artystce należy spodziewać się dużo więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski


 

Aretha Franklin – Just for You

Just_for_You

Kompilacje były, są i będą wydawane. Jedne lepsze, drugie gorsze. Tutaj zaś mamy do czynienia z kompilacja już nagranych wcześniej piosenek z dawien dawna w wykonaniu „Królowej Soulu”, czyli niezapomnianej Arethy Franklin.

I są tutaj utwory z początku jej kariery, czyli z lat 60. A więc jest to szeroko pojęty elegancki pop z domieszką jazzu, czyli pojawiają się obowiązkowe smyczki („Try a Little Tenderness”), dęciaki („Ac-Cent-Tchu-Ate the Positive”) oraz perkusja, czasem jeszcze zabrzmi fortepian („Skylark”), jednak całość jest dość różnorodna, z dominacja spokojniejszych brzmień. Trudno wybrać jakiś jeden mocno wyróżniający się utwór, bo wszystkie 19 piosenek brzmi przynajmniej dobrze, można się przyczepić, że jest trochę za spokojnie i zbyt monotonnym, zależy co kto lubi. Ale jedno nie podlega wątpliwości – głos Arethy jest naprawdę poruszający i przykuwający uwagę. Może jeszcze nie aż tak ekspresyjny jak później (choć słychać to w „Trouble in Mind”), ale już czuć siłę. W dodatku z dobrymi tekstami, pozwala wejść w ten muzyczny wehikuł czasu oraz całkiem nieźle się bawić, co czego zachęcam.

Tym razem bez oceny.

Radosław Ostrowski