
To jedna z tych wokalistek, których przedstawiać nie trzeba – najbardziej „czarny” głos jaki możecie sobie wyobrazić. I nie uniknęła trendu nagrywania albumów z coverami. Jak ten album wskazuje, to utwory największych klasycznych diw. Dziesięć piosenek, jeden głos i armia producentów (m.in. Andre 3000 i Babyface) – co może pójść nie tak?
No właśnie. Brzmienie jest bardzo współczesne, plastikowe, czasami ożywione bardziej żywymi instrumentami (saksofon), choć podrasowane sznytem r’n’b. Jest tutaj kilka ocierających się o kicz coverów („I Will Survive” ma koszmarny bit), ale na mnie największe wrażenie zrobiło spokojne i liryczne „People” (ten fortepian!!!) oraz przerobione na reggae „No One” Alicii Keys. Również „Rollin In the Deep” z wplecionym fragmentem „Ain’t No Mountain High Enough” prezentował się bardzo przyzwoicie. Głos Aretha ma jak dzwon – naprawdę mocny, chociaż może trochę nadekspresyjny, ale skupiający totalnie uwagę. Ale nie zawsze te aranżacje brzmią świetnie – drażni zwłaszcza perkusyjny bit („You Keep Me Hangin’ On” czy „I’m Every Woman” zmieszane z „Respect”) oraz wtórność imitujących dęciaki elektroniki. Czasami nie byłem w stanie rozróżnić tych piosenek.
Zabrakło chyba tutaj kreatywności, bo nie ma tutaj zbyt wiele, a sam głos Arethy to za mało, by przykuć uwagę na dłużej. Jest tutaj zaledwie poprawnie, a po takiej artystce należy spodziewać się dużo więcej.
6,5/10
Radosław Ostrowski


