Zniknięcia

Zach Gregger objawił się kinomanom w 2022 roku dzięki niekonwencjonalnej mieszance horroru, thrillera i komedii „Barbarzyńcy”. Choć nie bez wad, to pozostawał obietnicę ciekawego talentu w kinie okołohorrorowym. Teraz powrócił z nowym filmem „Weapons” (polskiego tłumaczenia dawać nie zamierzam), czyli mieszanką horroru oraz gatunku znanego jako mystery.

Bo wszystko zaczyna się w miasteczko Maybrook, w którym wszystko toczy się swoim powolnym rytmem. Jednak wszystko zmienia się jednego dnia, gdzie w szkole dochodzi to dziwnej sytuacji. W klasie pani Justine Gandy (Julie Garner) nie pojawia się… żaden uczeń. Z wyjątkiem Alexa Lilly (Cary Christopher), który nie ma pojęcia co się stało. Nikt w zasadzie nie wie, co się wydarzyło. Policja i FBI próbuje znaleźć jakieś tropy, lecz wszystko prowadzi do niczego. Rodzice są sfrustrowani, a szczególnie Archer Graff (Josh Brolin), podejrzewający nauczycielkę o udział w zniknięciu. Ale o co w tym wszystkim chodzi?

Reżyser od samego początku prowadzi z widzem pewną grę, pozornie znajomą i oczywistą. Mamy krótką narrację z offu otwierającą oraz wprowadzającą do całej historii. Ale myk (podobnie jak w debiucie) polega na tym, że poznajemy tą historię z perspektyw kilku postaci, będących niejako osobnym segmentem. Mamy nauczycielkę, odciętą od pracy; nie radzącemu sobie ze zniknięciem syna ojca; lokalnego policjanta Paula (Alden Ehrenreich), drobnego złodziejaszka Jamesa (Austin Abrams); dyrektora szkoły Marcusa (Benedict Wong) oraz – jako rozwiązanie – samego Alexa. Gregger daje zadziwiająco sporo czasu na poznanie każdego z bohaterów, jak sobie radzą (lub nie) z całą sytuacją i każdy (o czym sami jeszcze nie wiedzą) odegrają istotną rolę w całej opowieści. Nie nazwałbym „Weapons” stricte przerażającym filmem, jednak reżyser konsekwentnie buduje atmosferę niepokoju, pewnej niewytłumaczalnej tajemnicy. Tajemnicy, która wydaje się nie mieć racjonalnego wytłumaczenia. I co jeszcze bardziej może sfrustrować to fakt, że prawie każdy z tych segmentów urywa się w chwili, gdy sprawy zaczyna niejako ruszać z kopyta.

To wszystko jest jednak bardzo świadomą zagrywką, gdzie z każdym segmentem podrzucane są kolejne elementy układanki. Wszystko z paroma przebłyskami na poziomie montażu (postać w tej samej pozycji pokazywana w różnych lokacjach), szybkich ruchów kamery niczym z dzieł Soderbergha oraz dwiema kapitalnymi scenami snów (scena w szkole oraz Graff poszukujący swojego syna w nocy zniknięcia). Wszystko podbite bardzo atmosferyczno-ambientową muzyką w tle i – przynajmniej dla mnie – paroma mocnymi szoku, z całkowicie satysfakcjonującym finałem.

Więcej nie chcę i nie zamierzam zdradzić, bo „Weapons” polecam zobaczyć samemu w kinie. Kolejny raz Gregger to zrobił, czyli wyprowadził mnie w pole, zaserwował parę niespodzianek, dał aktorom spore pole do popisu i stworzył niezapomniany horror zmieszany z thrillerem. Mocna, zapadająca w pamięć rzecz.

8/10

Radosław Ostrowski

Upiorne opowieści po zmroku

Są takie nazwiska twórców, których obecność na plakacie od razu zwraca uwagę na dany tytuł. Nawet jeśli ich rola ogranicza się do bycia producentem. Tak mam choćby z Guillermo del Toro, którego producencki dorobek raczej nie powala tak jak jego reżyserowane filmy. Jednak Meksykanin nie odpuszcza, dając szansę kolejnym filmowcom na pokazanie się z horrorowej strony.

Tak się stało z Norwegiem Andre Orvedalem oraz jego adaptacją „Upiornych opowieści po zmroku” – antologii opowiadań grozy od Alvina Schwartza z ilustracjami Stephena Gammella. Zamiast jednak robić film, będący zbiorem kilku opowieści, mamy tutaj spoiwo w postaci grupki nastolatków z małego miasteczka w Pensylvanii końca lat 60. Kieruje ją fanka opowieści z dreszczykiem – Stella. Obok niej jest jeszcze racjonalny do bólu Auggie, troszkę lubiący żartować Chuck i dołącza nowo przybyły Ramon. Cała paczka w Halloween trafia do opuszczonego domostwa, gdzie – podobno – przebywała rodzina z bardzo dziwnym dzieckiem o imieniu Sarah. Dziewczyna była trzyma w odizolowanym pokoju i podobno miała odpowiadać za zniknięcie oraz śmierć kilkunastu dzieci. A mówiąc dokładniej, jej mroczne opowieści z pisanej krwią księgi. Odkrywając domostwo, Stella znajduje księgę i zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Od razu mogę powiedzieć, że film Norwega ewidentnie skierowany jest do młodego widza, pierwszy raz stykającego się z horrorem. Skąd ten wniosek? Nie chodzi tylko o śladowe ilości krwi czy makabrycznych scen, lecz z powodu bardzo wielu znajomych schematów. Te dla koneserów gatunku będą znajome aż za nadto. Skromnie zarysowana paczka bohaterów, gdzie jeśli któryś oddziela się zostaje skonfrontowany z potworem? Jest. Mroczna, gotycka atmosfera z tajemnicą? Jest. Elementy nadprzyrodzone? Od groma i więcej. Napięcie i poczucie grozy? No tutaj coś nie pykło.

I nie chodzi tu o kwestię realizacyjną czy brak pomysłów – bo jest kilka dobrych strzałów jak strach na wróble czy wizualnie poprowadzona próba ucieczki przed potworem w szpitalu psychiatrycznym. W tym ostatnim mocno użyto czerwieni. Sam wygląd potworów też jest niczego sobie, co jest sporą zasługą odpowiednio zmiksowanych praktycznych i komputerowych efektów specjalnych. Klimat lat 60., z wojną w Wietnamie i wyborami prezydenckimi w tle też się prezentuje solidnie. Ale to wszystko wydawało mi się za bardzo znajome, zachowania postaci przewidywalne (zwłaszcza szeryf wydaje się być idiotą), zaś aktorstwo mniej znanych twarzy raczej nie powala – może poza Zoe Colletti jako Stelli.

Nie mniej jednak „Upiorne opowieści…” mają potencjał jako opowieści z dreszczykiem dla nastolatków. Tylko jak znaleźć sposób, by mocniej podziałały na widza, co przemoc i makabrę widział tak często, że bardzo rzadko robi na nim wrażenie? Niby czuć tutaj troszkę inspirację „To” Kinga czy „Stranger Things”, ale zmiana sztafażu nie wystarczy.

6/10

Radosław Ostrowski