Złodziej z przypadku

Zawsze jestem ciekawy, kiedy reżyser posiadający wyrazisty styl robi sobie skok w bok. Takie momenty mieli choćby Martin Scorsese („Po godzinach”) czy Steven Spielberg („1941”), a teraz dość nietypowy film w swoim CV robi Darren Aronofsky. Specjalista od dramatów psychologicznych pokroju „Requiem dla snu”, „Zapaśnika” i „Czarnego łabędzia” tym razem wskoczył w kierunku kryminalnej opowiastki a’la Guy Ritchie czy bracia Coen.

„Złodziej z przypadku” jest oparty na pierwszej części trylogii Charliego Hustona, który także napisał scenariusz. Akcja dzieje się w Nowym Jorku roku 1998, skupiając się na Hanku Thompsonie (Austin Butler) – niespełnionym baseballiście, który obecnie jest barmanem w jednej z knajpek. Ma dziewczynę, pielęgniarkę Yvonne (Zoe Kravitz), nadal kocha baseball – ze szczególnym uwzględnieniem San Francisco Giants – zaś jego życie wydaje się jechać na jałowym biegu. Wszystko się zmienia z powodu sąsiada, Angola Russa (Matt Smith), co prosi go o przysługę. Czyli zaopiekowanie się kotem, co lubi gryźć obcych. Niby drobiazg, ale od takich drobiazgów zaczynają się poważne problemy. Sąsiada nachodzą Ruscy, co kończy się bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z pięściami i nogami, a to dopiero wierzchołek prawdziwej góry lodowej.

Reżyser kompletnie zmienia tonalnie klimat, idąc ku bardziej kryminalnej intrydze. Niczym w „Big Lebowskim” czy wspomnianych „Po godzinach” Hank pakuje się w grubszą aferę, a im bardziej próbuje się wyplątać, tym głębiej zaczyna w nią wsiąkać. I zaczynają ginąć jego najbliżsi, co mocniej podbija stawkę oraz potrafi strzelić mocno z liścia. Co najciekawsze, Hank nie ma w sobie nic z herosa czy twardziela. Naznaczony traumą z przeszłości facet w końcu musi pójść na konfrontację, ale czy się na nią zdecyduje? Czy może cały czas będzie próbował uciekać? Choć samo tło (końcówka lat 90.) nie jest tu mocno eksponowane, to klimat zagubienia, lekko brudnawego miasta jest namacalny. A jeśli wrzucimy do tego punkową muzykę w wykonaniu zespołu Idles, to do samego końca jedziemy z buzującą energią.

Do tego jeszcze mamy absolutnie fantastyczną obsadę. Sam Butler w roli głównej wygląda niczym młodszy klon Brada Pitta (poza głosem), zaś przez większość czasu jego postać jest… mało charakterna. ALE o to tu chodzi, bo z czasem ta postać zaczyna nabierać barw i wskutek działań oraz interakcji z innymi (niczym piłeczka we flipperze) zmienia się. Jednak to wszystko nie zadziałałoby bez wyrazistego drugiego planu: od apetycznej Zoe Kravitz przez opanowaną Reginę King (detektyw Ronan) aż po drobne wejścia rapera Bad Bunny’ego (gangster Colorado) czy Griffina Dunne’a (właściciel baru Paul). Dla mnie całość kradł absolutnie rozbrajający Matt Smith, czyli punkowiec Russ z zajebiście dużym irokezem, klnący jak szewc oraz buntowniczym nastawieniem, a także duet Liev Schreiber/Vincent D’Onofrio jako chasydzka odpowiedź na „Świętych z Bostonu”.

Absolutnie nikt się nie spodziewał takiej gatunkowej wolty po Darrenie Aronofsky’m, chociaż liczyłem na więcej humoru. Niemniej nie zmienia to faktu, że „Złodziej z przypadku” to wciągająca, pełna wściekłej energii zabawa konwencją oraz „lżejsza” produkcja w dorobku tego reżysera. Czy to będzie jednorazowy wyskok, czy początek nowego oblicza Amerykanina – czas pokaże. I tym bardziej warto będzie wyczekiwać nowego dzieła Aronofsky’ego.

7/10

Radosław Ostrowski

Diuna: część druga

Cztery lata – tyle trzeba było czekać na drugą część filmowej adaptacji powieści Franka Herberta z ręki Denisa Villeneuve’a. Oczekiwania były o wiele większe od pierwszej części, która była wprowadzeniem do politycznej gry o władzę nad najbardziej pożądanym i dochodowym specyfikiem (przyprawa zwana melanżem). I tutaj stawka poszła o wiele wyżej, bo w grę jeszcze wchodzi zemsta. Ale nie rozpędzajmy się.

Druga część zaczyna się tam, gdzie skończyliśmy poprzednio: ocaleli z rzezi Harkonnenów na rządzących planetą Arrakis Paul (Timothee Chalamet) i Lady Jessica (Rebecca Ferguson) trafiają do grupy Fremenów pod wodzą Stilgara (Javier Bardem). Plemienni mieszkańcy planety prowadzą partyzancką wojnę z nowymi zarządcami planety, chcącymi wyssać cały melanż. Jednak młody książę musi podjąć najtrudniejszą decyzję, czyli stać się Mesjaszem dla tych ludzi. Obawia się jednak coraz bardziej nachodzących go wizji masy trupów oraz rozpętania świętej wojny po całej galaktyce. Czy jest jednak inny sposób na pomszczenie swojego ojca?

Tu już coraz bardziej wchodzimy w buty politycznego dramatu, gdzie każda strona prowadzi swoją grę, walcząc za wszelką cenę o władzę. Harkonnenowie, Fremeni, zakon Bene Gesserit, wreszcie wspominany wcześniej Imperator (Christopher Walken). Reżyser dokonuje bardzo trudnej sztuki znalezienia balansu między ciągłymi sprzecznościami: kameralnością i epickością, momentami intymności i spektakularnymi scenami akcji, działaniami z ukrycia i na widoku. Całość wciąga jak najlepszy towar twojego dilera na dzielnicy, pełną różnych przewrotek (nawet jeśli znacie źródłowy materiał) oraz zaskoczeń. Villeneuve skupia się zarówno na budowanej relacji między Paulem a Chani, poznawaniem społeczności Fremenów i ich obyczajów oraz kolejnymi planami zakonu Bene Gesserit. Wszystko tu bardzo uważnie poprowadzone, zachowując powolne tempo narracji.

Co najbardziej mnie zaskoczyło to jak bardzo przekonująco pokazano tragedię Paula Atrydy, który z chłopaka musi stać się prawdziwym mężczyzną. Do tego by przetrwać musi wejść w buty, które przygotowywano od dawna i jest świadomy tego ciężaru. Timothee Chalamet sprawdził się w pierwszej części jako inteligentny chłopiec, tutaj musiał swoją drogę do stania się charyzmatycznym liderem grupy Fremenów. I to wyszło mu absolutnie fantastycznie: od drobnych mikroekspresji na twarzy aż po silne przemowy, uwierzyłem mu całkowicie. Zarówno przemawiającego do tłumu Fremenów do finałowego pojedynku – niesamowita robota. Równie świetnie są zrobione sceny akcji, bardzo płynnie zmontowane oraz sfotografowane przez Greiga Frasera. Nie mogę też wspomnieć wizyty na planecie Giedi Prime, gdzie słońce jest tak silne, iż wszystko poza wnętrzami jest monochromatyczne. Nawet fajerwerki tam są czarne. Takich niezapomnianych obrazów jest więcej: opanowanie jazdy na czerwiu przez Paula, pierwsze pojawienie się Feyda-Reuthy, wypicie Wody Życia czy ostateczne starcie z użyciem czerwi.

Nawet nie chcę jeszcze mówić o aktorstwie, bo tu nie ma żadnego słabego ogniwa. O Chalamecie wspomniałem, więc nie będę się powtarzać. Drugą niespodzianką była Zendaya, która ma o wiele więcej do pokazania. Jej Chani to z jednej strony trzymająca się ziemi wojowniczka, nie wierząca w całe to proroctwo, ale zaczyna powoli przełamywać swoje uprzedzenia wobec młodego księcia. Jest o wiele bardziej złożona i wyrazistsza niż mogłoby się wydawać. Nie zawodzi też Rebecca Ferguson (lady Jessica, stająca się wręcz kapłanką nowego kultu), Josh Brolin (Gurney Halleck) i jak zawsze świetny Stellan Skarsgard (baron Vladimir Harkonnen to strzał w 10). Ale jest tutaj dwóch prawdziwych złodziei scen. O wiele bardziej imponujący jest kompletnie nie do poznania Austin Butler jako siostrzeniec barona, Feyd-Rautha. Wyrachowany, kalkulujący psychopata, będący absolutnym brutalem, co czerpie przyjemność z zabijania. Ogolony z łyso, z kompletnie innym głosem niż zwykle fascynuje, szokuje i zapada mocno w pamięć. Drugą niespodzianką jest Javier Bardem. Jego Stilgar, początkowo opanowany i racjonalny, z czasem staje się coraz silniejszym wyznawcą Paula Mesjasza. Kolejna bardzo mocna rola, pozostająca na długo.

Na żaden inny film nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Diuny”, nie bez obaw i z duszą na ramieniu. Ale Villeneuve znowu (po sequelu do „Blade Runnera”) dokonał rzeczy niemożliwej, tworząc totalną ucztę dla miłośników kina SF. Fantastycznie zagrany, bardzo złożony, lecz zaskakująco czytelny w swojej narracji, pełen szczegółów i żywy świat. Mógłbym go nazwać kosmiczną wersją „Gry o tron”, choć nie wiem czy oddaje to w pełni sprawiedliwość. Absolutnie kapitalne kino, do którego (razem z częścią I) będę wielokrotnie wracał, a jeśli powstanie kolejny rozdział tej opowieści, na pewno ją sprawdzę.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Elvis

Podobno mówi się, że w muzyce rozrywkowej król był tylko jeden, a imię jego Elvis. Mieszał country z rhythm’n’bluesem i gospel, budując na tym nowy gatunek muzyczny: rock’n’rolla. Był bohaterem wielu filmów (także dokumentalnych), ale kolejny mu nie zaszkodzi. Zwłaszcza jeśli reżyserem jest tak wyrazisty stylista jak Baz Luhrmann, który wizualny styl jest łatwo rozpoznawalny.

Narratorem nie jest jednak sam Król, lecz jego menadżer, tajemniczy „pułkownik” Tom Parker (Tom Hanks). Gdy go poznajemy jest rok 1997 i trafia do szpitala. Czy kasyna. Wszystko się tutaj miesza – czas, przestrzeń i miejsca. Zaczyna snuć swoją historię jak to odkrył Elvisa i zrobił z niego gwiazdę. Niektórzy nawet powiedzieliby, że także go zniszczył oraz zamordował. Tak cofamy się do lat 50., gdy nasz biznesmen prowadził szoł muzyka country, Hanka Snowa (David Wenham). Cała jednak sytuacja się zmienia, gdy trafia do jego uszu nagranie młodego chłopaka z Memphis. Parker wyrusza na jego występ, który ma się odbyć za kilka godzin. Widząc zza kulis, chłopak (Austin Butler) wydaje się niepewny, nieśmiały, spięty. Wchodzi na scenę i… zaczyna się szaleństwo, a panie osiągają ekstazę. Przez to jak rusza biodrami. Parker proponuje umowę w zamian stając się jego menadżerem oraz zarządcą pieniędzy.

„Elvis” jest dziwnym filmem, który wywołuje dość mieszane uczucia. Luhrmann miesza chronologię, muzykę (mieszanka bluesa, country, gospel i… rapu) oraz estetykę. Postmodernistyczna jazda bez trzymanki, doprowadzająca do wizualnego oczopląsu, w bardzo teledyskowym montażu. Niemal w pigułce mamy karierę filmową („był świetnym aktorem, ale nie chcieliście iść na jego filmy, jeśli w nich nie śpiewał”), pierwsze występy, kupienie Graceland czy występ, przez który Elvis musiał iść do wojska (alternatywą było więzienie). Jednak reżyser za bardzo się skupia na relacji z Parkerem, która jest bardziej toksyczna niż chce się przyznać sam zainteresowany. Młody, cholernie uzdolniony, lecz naiwny i zbyt ufny kontra król ściemy, hazardzista, manipulator, chcący błyszczeć tym samym światłem co jego gwiazda. Wiedziałem jak to się skończy, przez co ten wątek najmniej mnie interesował.

Z tego powodu Elvis staje się tak naprawdę postacią drugoplanową, bardzo rzadko wchodzimy do jego głowy. Innym problemem tej decyzji narracyjnej jest zepchnięcie do roli tła zarówno rodziców przyszłego Króla (przede wszystkim matki, która była dla niego kompasem moralnym), jak i poznanej w Niemczech żony. Późniejsze uzależnienie od leków i narkotyków też pojawia się nagle, w zasadzie ciemna strony sławy jest ledwo zaznaczona.

Jeszcze wracając do Parkera, grający go Tom Hanks wypada… dziwnie. Aktor ten nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, ale tutaj nie da się go traktować poważne. Nienaturalny akcent, groteskowy makeup, przeszarżowany sposób mówienia. Jeśli celem aktora było zdobycie Złotej Maliny (to chyba jedyna nagroda, jakiej jeszcze nie zdobył), Hanks może meldować wykonanie zadania. A co działa? Wszystkie muzyczne wstawki i zapisy koncertów Elvisa, których energia niemal mi się udzielała, sceny interakcji Elvisa z „czarną” muzyką (wizyta w namiocie jako dziecko czy odwiedzanie knajpy, gdzie grał m.in. B.B. King) oraz absolutnie magnetyzujący Austin Butler. Może i nie jest wizualnie jeden do jeden jako Elvis, ale mówi jak Elvis, śpiewa jak Elvis (tak, to jego głos, a nie lip-sync) oraz rusza się jak Elvis. W rzadkich scenach poza sceną bardzo przekonująco zarówno pewność siebie, zagubienie czy (już zbliżający się do 40-tki) pogodzenie się z życiem w złotej klatce.

„Elvis” ma tutaj dwa oblicza: płytkiej, powierzchownej biografii pokazującej bardziej jego wpływ na kulturę oraz barwnego, imponującego audio-wizualnie spektaklu z charyzmatycznym Butlerem. Każdy z was musi sam zdecydować się czy chce iść na ten film spodziewając się biografii albo bogatego szoł w stylu Luhrmanna.

7/10

Radosław Ostrowski