Blackfield – V

Blackfield_V_album_cover_image

Nie ma drugiej art rockowej grupy jak Blackfield. Kierowany przez kompozytorsko-wokalny duet Steven Wilson/Aviv Geffen do tej pory wydał cztery dobrze przyjęte płyty. Dlatego czekano na „V”  wielkimi nadziejami. Zwiększyły się na wieść, że producencko wsparł ich sam Alan Parsons – legenda art rocka. Czy mogło to nie wypalić?

Zaczyna się ładnie, bo od smyczkowego intra „A Drop In the Ocean”, gdzie w połowie klimat jest bardziej melancholijny, by zakończyć wszystko szumem wiatru. To jednak tylko zmyłka do ostrego i intensywnego „Family Man”, gdzie perkusja uderza nieprzyjemnie, a w tle elektronika buduje atmosferę strachu. Tak samo jak „ciachająca” gitara. Melancholia wraca do singlowego „How Was Your Ride?”, gdzie dominuje fortepian, by szarpnąć w połowie krótkim riffem oraz grą sekcji rytmicznej. Folkowy wstęp w „We’ll Never Be Apart” to haczyk, który ma wprawić w dezorientację, gdyż wejścia gitary, wspólny zaśpiew Wilsona z Geffenem (tu dominuje ten drugi). Odskocznią od rockowego wejścia jest akustyczne „Sorrys”, dające odrobinę ukojenia. Podobnie jak przestrzenny, pianistyczny „Life is an Ocean” (przerobione cyfrowo głos w tle), by pod koniec z hukiem uderzyć. Powrót do czarowania gitarą przypada na szybkie „Lately”, które poraża riffami Wilsona oraz potężną dawką energii, by uderzyło pianistyczno-smyczkowe „October” oraz bluesowe „The Jackal”.

Wilson potwierdza swoje umiejętności gitarzysty, a ciepły głos współgra z klimatem całego wydawnictwa. Szorstki Geffen udziela się tym razem mniej niż na poprzednim albumie (i bardzo dobrze), a brzmieniowy rozrzut między rockiem a progresywnością daje prawdziwego kopa. „Piątka” przypomina wszystko, za co kochało się Blackfield i będzie na pewno często grana.

8/10

Radosław Ostrowski

Blackfield – Blackfield IV

Blackfield_IV

Ten zespół od początku był kierowany przez dwie osobowości: Stevena Wilsona i Aviva Geffena. Do tej pory nagrali 3 świetnie przyjęte płyty, które stworzyły im silna pozycję w świecie progresywnych brzmień. Teraz pojawiają się z czwartym albumem.

Na „Blackfield IV” większy wpływ na brzmienie miał Geffen, gdyż Wilson (także producent) wydał wcześniej kolejną solową płytę i skupiał się bardziej na jej promocji. Pierwsze, co uderza po odsłuchu to fakt, że jest to bardzo melodyjna, wręcz popowa płyta, z chwytliwymi i krótkimi kompozycjami. To może wywołać pewną konsternację i szok. Jednak na tym polega ta muzyka (progresywne brzmienia), by ciągle szukać nowych środków wyrazu. Ale jednak udaje się zespołowi zbudować magię, nawet w tych prostych kawałkach wzbogacając o takie dźwięki jak trąbka („Springtime”), cymbałki („XRay”) czy harfa („The Only Fool Is Me”), zaś pozostałe piosenki mimo sporej wrażliwości i melodyjności („Jupiter”) dla mnie były trochę za proste, bardziej radio friendly, co mnie trochę zdziwiło i zakłopotało.

Jak wspomniałem więcej miał do powiedzenie Geffen i to jego słyszymy prawie cały czas (Wilson pojawia się tylko w otwierającym album „Pills” oraz „Jupiter”). Obaj panowie radzą sobie bardzo dobrze i się uzupełniają. Geffen także zaprosił trzech wokalistów na gościnne występy, którzy również mocno urozmaicili ten album: Vincent Cavanagh z Anathemy („XRay”), Brett Anderson z Suede („Firefly”) i Jonathan Donague z The Flaming Lips („The Only Fool Is Me”).

„Czwórka” mocno podzieli fanów zespołu. Także we mnie wprawiła pewną konsternację. Jak na pop zbyt piękny, na rocka za elegancki i prosty. Nie zmienia to jednak w mojej ocenie jednego – to udana i ciekawa płyta.

7/10

Radosław Ostrowski