Pamiętacie jak parę lat temu Jason Statham walczył z prehistorycznymi rekinami? Czyli megalodonami zwanymi meg? Pierwszy „Meg” był średnim, głupim filmem klasy B za dużą kasę (głównie z Chin), który mógł dawać masę frajdy. Przy okazji zarobił też kupę kasy, więc sequel był nieunikniony. Tym razem za kamerą stanął sam Ben Wheatley, czyli twórca „Kill List”, „High Rise” czy „Free Fire”. Ale to nie miało jakiegoś dużego wpływu na styl czy jakość.

Statham wraca jako Jonas Taylor – doświadczony płetwonurek, który pracuje dla chińskiego Instytutu Oceanicznego. Przy okazji wkurza wszystkich, co niszczą morza np. wrzucając tam toksyczne substancje w beczkach. Ale też mierzył się ze znajdującymi się na dnie oceanu prehistorycznymi rekinami, co przebiły się na powierzchnię. Tym razem szef grupy badawczej, Zhang Jiuming (Wu Jing) chce badać dno oceanu i pracuje nad specjalnymi egzoszkieletami. Podczas ekspedycji (gdzie jeszcze przekrada się 14-letnia Meiying, wkurzając ojca i Jonasa) odkrywają kolejne megi, jednak nie to jest największym problemem. Jest nim za to pewna funkcjonująca stacja, gdzie… prowadzone są wydobycia rzadkich surowców.

Druga część ma więcej tego, co było poprzednio: więcej rekinów, więcej morza, więcej Chińczyków, więcej ekspozycji i… więcej nudy. Cała ta intryga związana z wydobywaniem surowców wydaje się być wzięta z innego filmu. Do tego traktowana jest ze śmiertelną powagą, co jeszcze bardziej gryzie się z całą resztą. Najlepszy jest absolutnie początek, czyli akcja Jonasa na statku wyrzucającym toksyczne beczki oraz półgodzinny finał, gdzie rekiny atakują ludzi. I z nimi mierzy się Jason Statham. Wiążę się z tą decyzją jedno ważne pytanie: CZEMU TAK PÓŹNO? Ja cały film czekałem na Niezniszczalnego Jasona robiącego to, co potrafi najlepiej – spuszczać łomot.
Tylko, że zamiast tego mamy kompletną bzdurę z wydobywaniem rzadkich minerałów z oceanu, co przynosi od groma piniądzorów. Oraz pójście w klimaty z „Otchłani” Jamesa Camerona. Po twarzy dostajemy ekspozycyjnymi dialogami i wymuszonym humorem, co trafia w cel niczym ślepiec z karabinu snajperskiego na odległość 10 km. Do tego kompletnie nijacy antagoniści, których nie da się traktować poważnie, dopasowany do tego poziomu drugi plan oraz niezbyt dobre efekty komputerowe.

Najgorsze jest jednak coś zupełnie innego, co kryje się w dwóch słowach: chiński rynek. Co oznacza dwie istotne kwestie. Po pierwszy, więcej azjatyckich twarzy. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale postać Jiuminga i jej córki mają w zasadzie wincyj czasu ekranowego od Stathama, rzekomej gwiazdy tego filmu. A taka parka wychodzi z każdych tarapatów, szczególnie tatuś. Bo ja wiadomo, wszyscy Chińczycy są superinteligentni, znają kung fu i mają od cholery szczęścia. Trochę śmierdzi to propagandą. Po drugie, oznacza to całkowity brak krwi, a ta by się tutaj bardzo przydała. Ale we Chinach filmów z R-ką pokazywać nie można, ponieważ nie są w ogóle dystrybuowane (albo jak mówił Ryan Reynolds dostają kategorię wiekową: Pierdol się i tak tego nie zobaczysz). A sama obecność posoki podbiłaby klimat kina klasy B i dałaby więcej frajdy.

Jestem strasznie wkurzony i rozczarowany drugim „Meg”. Dać Jasona Stathama oraz masę rekinów do rozwalenia, podkręcić absurdalność, a także dodać paru kumpli do wsparcia – DLACZEGO ZROBIENIE TEGO BYŁO DLA TWÓRCÓW ZA TRUDNE???!!! I jest jeszcze niebezpieczna nadzieja, że powstanie część trzecia. Boże, daj mi siły!!!
4/10
Radosław Ostrowski









