

Takie duety zawsze zastanawiają. Oboje pochodzą z różnych stylistyk muzycznych, a mimo to postanowili wspólnie nagrać album z coverami (trochę szkoda, że nie z własnymi utworami, bo byłoby jeszcze ciekawiej). Ona – grająca folkowo-popowe piosenki, on – punkowiec i frontman zespołu Green Day. Co mogło wyjść z tego połączenia? Wyszło „Foreverly”.
Innymi słowy, folkowa płyta z klasykami (chyba) tego gatunku, w dodatku brzmi to całkiem nieźle. Nie mogło zabraknąć gitar (akustycznej, elektrycznej i pedel-steel) oraz fortepianu. Pierwsze, co uderza to lekkość wykonania i aranżacji. Druga rzecz, to rytmiczność i chwytliwość piosenek, które na szczęście nie przynudzają („Oh So Many Years”). Poza tym całość jest naprawdę wyrównana i trudno wskazać tu jakieś słabsze momenty. Owszem, jest różne tempo (żwawsze „Silver Haired Daddy of Mine”, kołysankowe „Rockin’ Alone”), zaś instrumentarium pozostaje takie samo, niemniej klimat to ma. Pod warunkiem, że się to lubi.
Za to kompletnym zaskoczeniem jest zgranie wokalnie Nory i Billie Joe, którzy razem wypadają świetnie. Zwłaszcza, jeśli porównamy wokal Billiego z tym, co robi w Green Day. I w dodatku ten akcent, co pięknego.
Niby nic zaskakującego, ale że pora zbliża się bardziej senna i mało wesoła, to i album w sam raz pasuje. Bo tan na Zachodzie (zwłaszcza Dzikim) jest cieplej.
7/10
Radosław Ostrowski
