
O tym, że norweski rock progresywny ma się świetnie wie każdy, kto nie tylko słucha Gazpacho, ale też coraz bardziej przebijającego się do naszego kraju działalność grupy Airbag. Do tej pory grupa wydała aż pięć płyt (w tym 3 EP-ki), przesiąkając całkowicie brzmień późnego Pink Floyd, co jest spowodowane grą gitary Bjorna Riisa. Muzyk ten wydał też trzy lata temu swój solowy debiut. A teraz wydaje drugi solowy album, który intryguje (tak jak poprzednik).
Przy nagrywaniu pomagali koledzy z macierzystej formacji (perkusista Henrik Fossum oraz wokalista Asle Torstup – tutaj programujący dźwięki). Całość zaczyna się od tytułowego utworu, który ma mocny i szybki początek niczym rozpędzony pociąg pozbawiony hamulców, ale w drugiej minucie dochodzi do spowolnienia tempa, wchodzi gitara akustyczna i ciepłe klawisze. To był jednak tylko refren i jeszcze raz pojawi się taki postój po kolejnym przyspieszeniu. Za drugim melodia zapętla się, a gitara coraz bardziej zaczyna grać pojedyncze, niepokojące riffy, wiercąc niczym młot pneumatyczny z atakującą we wszystkich kierunkach perkusją, na koniec dając silny podmuch wiatru, łączący z krótkim „Absence”, gdzie gra bardzo melancholijny fortepian (a używa go Simen Calldal Johannessen) i łkająca gitara. To tylko instrumentalny przerywnik, kończący się dźwiękiem morskich fal. I to one zaczynają „The Waves”, gdzie znów zaczyna fortepian i brzmi to jak Airbag. Nawet wejście perkusji niewiele zmienia w tej materii. Dopiero gitara zaczyna się zapętlać niczym wichura dookoła domu i na koniec dać odsapnąć.
Nawet początek instrumentalnego „Getaway” zapowiada chwilę oddechu z ładnymi klawiszami, choć pulsującymi. Dochodzą potem smyczki i elektroniczne wstawki jakby tykające, by wejść w delikatne, aczkolwiek szybkie riffy gitary oraz bardziej przestrzenne klawisze niczym płynące łzy. Kiedy w połowie dochodzi do spowolnienia, a wchodzi minimalistyczna perkusja, zapowiada się spokój. Nawet wchodząca wtedy gitara bardziej koi niż atakuje. Wtedy wraca wszystko do początku, a riffy są corz cięższe i ostrzejsze, aż czuć rękę hard rockową. Ukojenie przynosi niemal akustyczny „Calm”, z fortepianem grającym walczyk i… śmiechem ludzi. To wprawka przed 10-minutowym „Winter”, gdzie dzieje się strasznie dużo i nie da się tego słowami opisać. Tak samo jak intensywny finał w postaci „Where Are You Now”.
Zaskakuje bardzo ciepły i delikatny wokal Riisa (troszkę przypominający… młodego Davida Gilmoura), który scala się w jedność z muzyką i nie wywołuje irytacji. Jednak to jego umiejętności gitarowe wnoszą całość na bardzo wysoki pułap, jak w przypadku debiutu. I kolejny raz jest to najpiękniejsza rzecz, o jakiej może marzyć fan rocka progresywnego.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski








