Black Sabbath – The End

The_End

Zaprawdę powiadam wam bracia i siostry w metalu: to już jest koniec. Legendarny zespół Black Sabbath ogłosił, że rusza w pożegnalną trasę i zwija majdan po ponad 40 latach. Na pożegnanie daje nam specjalną EP-kę pod jakże wymownym tytułem „The End”.

EP-ka zawiera tylko 4 kawałki, które nie zmieściły się na albumie „13”, ale to nie jest problem. Gdyż nadal jest w tym Moc i potężne kopyto, co daje nam do zrozumienia początek „Season of the Death” – wolny niczym walec, ale mający siłę uderzenia rakiety popis perkusyjno-gitarowy zmieniony w spokojny galop niczym za starych lat, w środku przyspieszyć i wyciszyć. Równie mroczny jest „Cry All Night” z niepojącym wstępem, który mógłby być ilustracją do horroru, by rytmicznie i wolniej naparzać niczym Metallica w instrumentalnej części „The Day That Never Comes”. I w 4 minucie dochodzi do zmiany tempa, nawet pojawia się dzwon. Najkrótszy w zestawie „Take Me Home” jest też najintensywniejszym łomotem na tym albumiku, a Brad Wilk tak naparza na perkusji, że chciałoby się, żeby trwało to jak najdłużej.  Podobnie dynamiczniejszy „Isolated Man”. W każdym utworów słychać, że to Black Sabbath, muzycy grają jak za czasów świetności i nie czuć znużenia.

Dodatkowo jeszcze dostajemy cztery utwory w wersji koncertowej. Co prawda tam słychać (przynajmniej w „God Is Dead?”) lekkie zmęczenie w głosie Wielebnego Ozzy’ego, jednak reszta zespołu z gitarzystą Tonym Iommi robi wielką zadymę, a widownia reaguje żywiołowo po każdym utworze. I szkoda myśleć, że to naprawdę koniec. Jedno mogę powiedzieć bez wątpienia: Black Sabbath odchodzi w glorii zwycięzców. I tą EP-ką tylko to potwierdzają.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Black Sabbath – 13

13

Na ten album chyba najbardziej wyczekiwali fani ostrego grania. Legendarny zespół Black Sabbath zdecydował się powrócić w pierwotnym składzie. No, prawie. Złamał sie tylko perkusista Bill Ward, którego zastąpił Brad Wilk (Rage Against the Machine). Ozzy Osbourne, Tommy Iommi i Geezer Butler powrócili z kompletnie nowym materiałem, co wzbudziło różne odczucia i obawy, że jest to zwyczajny skok dla kasy. Jak jest naprawdę?

Za produkcję dziewiętnastego albumu pt. „13” odpowiada Rick Rubin – legendarny producent, który współpracował m.in. z Red Hot Chili Peppers, Johnnym Cashem czy Linkin Park. I z tej mieszanki powstało mroczne, ostre brzmienie heavy metalowe, z którym kojarzone jest Black Sabbath. Jest tu budowany mroczny klimat od samego początku za pomocą zmiany tempa (bas i perkusja) oraz ostrości riffów (od bardzo delikatnego i spokojnego na początku przez ostrzejszy w środku i pod koniec z powrotem). I mimo że ten zabieg jest wykorzystywany cały czas, nie ma tu miejsca na nudę. Słychać to zarówno w otwierającym całość „End of the Beginning”, wybranym na singla „God is Dead?”, gdzie gitara Iommiego naprawdę robi zadymę i słucha się jej z niekłamaną frajdą czy w „Age of Reason”. Ale nie tylko te długie utwory są warte uwagi. Tak jak w „Loner”, gdzie najbardziej wybija się perkusja (zwłaszcza w drugiej połowie) i lekko podrasowana gitara czy w najkrótszym „Zeitgeist” zaczynającym się śmiechem, który potem zastępuje akustyczna gitara i równie oszczędna perkusja. Dzieje się tu wiele, jest mocno i z łomotem.

No i najważniejsze: znów słyszymy Ozzy’ego Osbourne’a, który obojętnie co by zrobił i tak będzie się kojarzył z Black Sabbath. Jest on zazwyczaj spokojny i stonowany, ale gdy podnosi głos (choć nie nazwałbym tego darciem ryja) to czuć większą ekspresję i nadal posiada tą charyzmę, która przykuwała 40 lat wcześniej. Także tekstowo i tematycznie mamy mroczne klimaty z wiarą gdzieś w tle.

Szczerze nie byłem przekonany do tego przedsięwzięcia wyczuwając w tym raczej chęć szybkiego zarobienia na fanach i na sentymentach. Ale nie tym razem. Może i Bóg nie żyje, ale bogowie metalu zmartwychwstali i wrócili w chwale. Cieszycie się z tego, prawda?

8/10