Buddy Guy – Born to Play Guitar

Born_To_Play_Guitar

O Buddym Guyu opowiadałem opisując poprzednią płytę „Rhythm and Blues”. Weteran z Chicago jednak zamiast iść na emeryturę, dalej nagrywa i po dwóch latach serwuje kolejny album. I słychać, że urodził się z gitarą.

Jest to klasyczny gitarowy blues, o czym świadczy już tytułowy utwór z wolnym riffem oraz towarzyszącym fortepianem. Bardziej żywiołowy jest „Wear You Out”, ale czy może być inaczej, jeśli Guya wspiera Billy Gibbons z ZZ Top? Gitara jest żywiołowa, rytmiczna i odpowiednio brudna. I ta zmienność tempa będzie nam towarzyszyć do końca. Spokojna „Back Up Mama” z żywiołowym fortepianem na końcu miesza się z prawdziwymi petardami w rodzaju „Too Late” (harmonijka ustna grana przez Kima Wilsona) czy „Whiskey, Beer & Wine”. Dęciaki też musiały się pokazać (oldskulowy „Crying Out Of One Eye”), podobnie jak smyczki (łagodny „(Baby) You Got What It Takes” z Joss Stone) czy Hammond (spokojny „Crazy World”). Brzmi to z energią, pazurem, a nawet te wolniejsze numery prezentują się bardzo dobrze. Nawet nagrany w hołdzie B.B. Kingowi duet z Van Morrisonem trzyma fason i klasę.

Wokal Guya jest świetny, a riffy są jeszcze lepsze. Guy to obok Johna Mayalla potwierdzenie tezy, ze im starsze, tym lepsze. Po prostu muzyka z najwyższej półki.

8/10

Radosław Ostrowski

John Mayall – Find a Way to Home

Find_a_Way_to_Care

O Johnie Mayallu już pisałem, oceniając jego poprzednią płytę. Ojciec chrzestny bluesa brytyjskiego, po zaledwie roku przerwy, powraca z nowym albumem i mimo dość zaawansowanego wieku, nadal jest energicznym dżentelmenem. Wsparty przez kolegów: Rocky Athas (gitara), Greg Rzab (gitara basowa) i Jay Davenport (perkusja), znów pokazuje na co go stać.

Zaczyna się klasycznie i spokojnie – „Mother in Law Blues” ma to, co powinien mieć utwór z tego gatunku, czyli współgrającą i zadziorną gitarę z fortepianem, spokojnie uderzającą perkusję, harmonijkę ustną oraz mocny głos Mayalla. Nie zabrakło też przebojowego zacięcia („River’s Invitation”, utwór tytułowy czy „I Feel So Bad 2”), a od poprzednika różni go większa obecność dęciaków. Gitara brzmi znakomicie w każdym utworze (nawet wolnym, knajpiarskim „Long Distance Call” czy bardziej żywiołowym „I Want All My Money Back”), aranżacje są przednie (nawet klawesyn się znalazł w „Ropes and Chains”). Wymienianie poszczególnych utworów mija się z celem, bo poziom jest bardzo wysoki i słucha się tego z niekłamaną przyjemnością.

Blues rock nadal ma się dobrze, a Mayall ciągle jest w wielkiej formie. Nie wypada nie znać.

8/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=ssQWf9s4abg&w=300&h=247

Melody Gardot – Currency of Man (The Artist’s Cut)

Currency_of_Man

Ta amerykańska wokalistka jazzowa jest jednym z najciekawszych głosów w tym gatunku. I po trzech latach przerwy powraca z nowym materiałem wyprodukowanym przez Larry’ego Kleina (współpraca m.in. z, Joni Mitchell, Herbie Hancockiem czy Tracy Chapman). Co dostajemy na „Curreny of Man”?

Mieszankę bluesa i jazzu, która tworzy interesującą propozycję. Początek „Don’t Misunderstood” to dziwne połączenie wokalizy, Hammonda, smyczków,  nakładających się głosów z basem. Po minucie mamy już bluesową gitarę akustyczną oraz falujące skrzypce. W podobnym tonie jest też „Don’t Talk” (jeszcze dziwnie przesterowana gitara), a pojawia się parę interesujących smaczków jak dzwony („It Gonna Come” z dęciakami w roli głównej), swingujący puzon i psychodeliczny saksofon („Bad News”), dźwięk policyjnego koguta („She Don’t Know” i „klaskana” kontynuacja „Palmas Da Rua”), ponury fortepian („No Man’s Price”) czy bluesowa gitara elektryczna (singlowy „Preacherman”). Nie brakuje też elementów bardziej smooth jazzowych (pianistyczny „Morning Sun” czy bardziej melancholijny ” If Ever I Recall Your Face”) oraz instrumentalnych kompozycji, które są zazwyczaj dość krótkie.

Dość niski, ale poruszający wokal Gardot jest spoiwem łączącym tą smutną płytę w logiczną całość. Tak samo jak bardzo osobiste, ale nie naiwne czy infantylne teksty. Rzadko pojawiają się tu fajerwerki, ale jedno jest pewne. „Currency of Man”, mimo tego, iż wymaga skupienia oraz wyciszenia, jest bardzo dobrą, ciekawą oraz poruszającą płytą. Może za pierwszym razem nie chwyci, ale z każdym odsłuchem tylko zyskuje.

8/10

Radosław Ostrowski

Alabama Shakes – Sound & Color

Sound__Color

Debiut amerykańskiego zespołu Alabama Shakes sprzed 3 lat spotkał się z dość ciepłym przyjęciem krytyków i publiczności. Stylistyka southern rocka z lat 60 i 70. oraz świetny głos Brittany Howard wyróżniał ich od reszty kapel grających podobną muzykę. Czy „Sound & Color” będzie kontynuatorem tej drogi?

Otwierający całość utwór tytułowy okazuje się zmyłką. Łagodne klawisze, wolno uderzająca perkusja, spokojne skrzypce bardziej przypominają zagubiony numer soulowy. Niby dalej jest ta gitara elektryczna, jednak nie jest to stricte rockowa. Pojawia się obowiązkowa jazda w starym stylu („Don’t Wanna Fight” czy „Dunes”), co słychać w dźwięku gitary elektrycznej oraz staroświeckiej realizacji. Całość brzmi mocno jak z lat 60 czy 70., czuć też inspirację Motown (szybki riff gitarowo-perkusyjny w „Gimme All Your Love”, skoczny „Guess Who” z pstrykaniem) oraz „garażowość” (brudny „The Greatest”, który potem staje się rock’n’rollowy). Niestety, są też usypiacze (hammondowy „Shoegaze” czy nijaka ballada „Miss You”), jednak silny głos Brittany, mocno przypominający nieodżałowaną Janis Joplin – przez chwilę myślałem, że to facet.

Problemem dla mnie było zbytnie bogactwo i stylistyczny rozrzut – od rocka przez bluesa po soul. Nawet jeśli jest tutaj oldskulowy klimat, a wokal Howard po prostu potrafi wgnieść w fotel, o tyle same utwory są strasznie nierówne. Im bliżej końca, tym bardziej jest nużąco. Niemniej całość jest naprawdę niezła.

6/10

Radosław Ostrowski

Beth Hart – Better Than Home

Better_Than_Home

O tej kobiecie usłyszałem po raz pierwszy, gdy natknąłem się na płytę nagraną z Joe Bonamassą. Mocny, bluesowy głos idealnie współgrał z gitarowymi riffami Joe, ale solowo też była ciekawą artystką. Teraz powraca po 3-letniej przerwie z własnym materiałem.

Pierwszy utwór wprawił mnie w konsternację, bo pojawiają się trąbki. Jednak obecność Hammondów oraz świetnych chórków zrekompensowała tą niedogodność, przez co „Might as Well Smile” przyjemnym kawałkiem. „Tell ‚Em To Hold On” to klasyczne bluesisko, tylko zamiast gitary elektrycznej wysuwa się fortepian. Dalej jest dość spokojnie i wolno się rozkręca (6-minutowy „Tell Her You Belong To Me” z eleganckimi smyczkami w środku czy delikatna „St. Teresa”), pozostając na swój sposób pięknymi kompozycjami. Na szczęście nie brakuje tutaj gitarowych riffów („Trouble”), jednak nie ma ich tutaj zbyt, co może odstraszyć fanów Amerykanki. Musze uprzedzić, że kompozycje potrafią zaskoczyć swoimi aranżacjami („We’re Still Living In The City” z fortepianem, gitarą akustyczną i smyczkami czy singlowy „Mechanical Heart”), a mocny głos Beth (tutaj troszkę bardziej stonowany) działa hipnotyzująco. Dodatkowo album (wersja deluxe) zawiera dwa utwory w wersjach akustycznych, co może być pewną ciekawostką.

Nie jest to może muzyka, która powali na kolana, jednak ma w sobie coś, co przyciąga uwagę. Solidne dzieło, które działa mocniej z każdym odsłuchem.

7/10

Radosław Ostrowski

Kristin Diable – Create Your Own Mythology

Create_Your_Own_Mythology

Kobieta i blues to połączenie, które raczej nie zdarza się zbyt często. Ale ta kombinacja znajduje się na trzeciej płycie pochodzącej z Nowego Jorku Kristin Diable. Wsparta przez producenta Dave’a Cobba (m.in. Rival Sons i Europe), zapowiadała się na interesującą muzyką. Czy tak jest?

Jest na pewno oldskulowo, a otwierający całość „I’ll Make Time for You” pachnie latami 60., co jest zasługą nieśmiertelnych Hammondów oraz przesterowanej gitary elektrycznej w środku. Nie zabrakło też płynnych smyczków („Hold Steady” ze świetnym basem), chórków w refrenach (rozkręcający się „Time Will Wait”), fortepianu (smutne „Bird on a Wire” czy wyciszone „True Devotion”) oraz idącej w bluesa gitary elektrycznej („Eyes to the Horizon”). Choć mamy tylko 10 piosenek, to tworzą one naprawdę spójną całość, która ma nie tylko potencjał przebojowy (gdyby tylko radia grały taką muzykę), ale są bardzo poruszające (wyciszone, akustyczne „Deepest Blue”). W dodatku Kristin ma dość delikatny głos, który pasuje jednak do całości i robi świetne wrażenie. Kawał bardzo fajnego bluesowania.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Gov’t Mule feat. John Scofield – Sco-Mule

ScoMule

Zespół Warrena Hayesa nie próżnuje, choć ostatnio wydaje płyty koncertowe. „Sco-Mule” to tez album live, będący zapisem koncertu z Atlanty z 1999 roku, gdzie muzyków wsparł gitarzysta jazzowy John Scofield. Więc mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać.

Całość jest po prostu instrumentalnym graniem, gdzie najważniejszy jest tutaj riff Scofielda, a reszta zespołu robi tak naprawdę za (jednak solidne) tło. Przejścia między riffami (od łagodnego do bardziej agresywnego) są po prostu czarujące, ale i sam zespół przykuwa uwagę, zwłaszcza perkusista Matt Abts (początek lekko „orientalnego” „Doing It to Death”), ale także klawiszowiec Dan Matrazzo (łagodne Hammondy w „Birth of the Mule” czy zgrane klawisze z gitarą w tle w tytułowym utworze) robi świetną robotę. Nie brakuje tutaj zarówno mocnych energetyków (ponad 15-minutowy „Kind of Bird”, gdzie kapitalnie gra perkusja z klawiszami, a bas elegancko towarzyszy w tle czy otwierający drugą płytę funkowy „Pass the Peas”), a jazz nie musi być grany tylko i wyłącznie na dęciakach.

Wadą może być niewielki brak reakcji publiczności oraz wersje alternatywne dwóch utworów zagrane na tym albumie. Wystraszyć może czas trwania poszczególnych utworów, jednak dla fanów blues rocka, jest to pozycja obowiązkowa i zdecydowanie najlepsze koncertowe wydawnictwo Gov’t Mule.

Radosław Ostrowski

The Waterboys – Modern Blues

Modern_Blues

Grupa kierowana przez Mike’a Scotta od dawien dawna, jednak udało im się zrobić jeden wielki hit: „The Whole of the Moon”. Od tego czasu było różnie – doszło nawet do rozpadu zespołu, jednak nastąpiła reaktywacja, a ostatni album wyszedł 4 lata temu. Tym razem Scott i spółka postanowili wrócić do formy, nagrywając nowy materiał w Nashville. Efekt?

Całkiem przyzwoity. Mieszanka gitarowego rocka z bluesem działa bardzo sprawnie. Nie brakuje mocniejszego zacięcia gitarowego (bluesowe „Still a Freak”czy „Rosalind”), skrętów folkowych (przepiękne „The Girl Who Slept for Scotland” – refren to perła, niepozbawionego bluesowej gitary) oraz robiących największe zamieszanie organów Hammonda (najbardziej robią zamieszanie w pachnącym troszkę Bruce’m Springsteenem dynamicznym „Beautiful Now”). Jednak mimo melodyjności, album sprawia wrażenie mocno wtórnego, a inspiracje są tutaj mocno wyczuwalne. Zresztą nie wstydzą się ich, co słychać w tekstach, gdzie wymieniani są m.in. Charlie Parker, Elvis Presley, John Coltraine (okraszone jazzem spokojne „Nearest Thing to Hip” czy finałowe „Long Strange Golden Road”).

Ale mimo wtórności słucha się tego nieźle, muzycy wiedzą jak grać i nie brakuje mocy, a wokal Mike’a Scotta (oraz teksty jego) trzymają więcej niż dobry poziom. Niby nic nowego, ale parę razy zaskakuje.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Stanley Brinks and The Wave Pictures – Gin

Gin

Ten zespół to znane brytyjskie trio: David Tattersall (wokala i gitara), Franic Rozycki (bas) oraz Jonny Helm (perkusja). Tym razem postanowili przypomnieć o sobie fanom, tym razem jednak zostali wsparci przez wokalistę Stanleya Brinksa (kiedyś się nazywał Herman Dune, ale chyba z powodu niemieckiego pochodzenia zmienił je). Co wyszło z tej kolaboracji?

Rockowe granie z lekką domieszką bluesa, co słychać już w lekkim „One Minute to Darkness” z przesterowaną gitarą elektryczną. Sekcja rytmiczna gra łagodnie i spokojnie, jednak najlepiej sprawdzają się ubarwiające całość dodatki jak egzotyczny klarnet („Time for Me”), bębenki (lekka, siestowa niemal „Spinola Bay”) dziwaczna trąbka (niemal orientalna „Blues About Krishna’s Latest Avatar”, choć dość długa), które budują dość lekki, ale bluesowy klimat. Przez większość czasu jest dość spokojnie (środkowa część płyty), co wielu może doprowadzić do znużenia, jednak trzy ostatnie piosenki częściowo nadrabiają to. Lekkie „Parking Lots” z psychodelicznym wejściem klarnetu oraz gitary, rock’n’rollowe „No Goodbyes” oraz spokojne „Not to Kiss You”.

Bardzo ciepły jest wokal Brinksa dopełnia tego klimatu, co razem tworzy bardzo przyzwoitym projektem. Fani bluesowego grania znajdą coś dla siebie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Gov’t Mule – Dark Side of the Mule

Dark_Side_of_the_Mule

Bluesowa ekipa Warena Haynesa nie zwalnia i tym razem wydała mocno zestaw płytowy. Zapis koncertu z Halloween z roku 2008 roku, który odbył się w Orpheum Theater w Bostonie, gdzie zespół grał utwory grupy Pink Floyd.

Czyli jak na bluesową modłę przerobić progresywnych klasyków? Z mocnym riffem oraz Hammondami w tle, a czasem też bawiąc się brzmieniem jak w „Gameface”, gdzie w środku dochodzi do jazzowych popisów basisty i perkusisty, a następnie wszystko przyśpiesza z Hammondami włącznie. Czy w niemal instrumentalnej zbitce „Trane/Eternity’s Breath/St. Stephen Jam”. Początek jest jazzowy, gdzie gitara elektryczna próbuje grać z czasem stając się coraz bardziej agresywna i ostrzejsza. Potem następuje wyciszenie, gitara delikatnieje, a Hammond nadaje niemal sakralnego charakteru, by potem znów wywrócić całość do góry nogami, a na sam koniec dostajemy spokojnego bluesa. Ale to, co Haynes obi z gitarą budzi wielki szacunek (posłuchajcie instrumentalnego „Kind of Bird” czy mrocznego „One of These Days” z basem i elektroniką na pierwszym planie). Nie mogło zabraknąć rzecz jasna piosenek z „Dark Side of the Moon” z nieśmiertelnym „Shine on You Crazy Diamond” (Pt. I-V w wersji instrumentalnej – prawie, gdzie gitara przypomina Davida Gilmoura), „Time” czy „Money”

Nie mówię tutaj o wszystkim, bo kapela przygotowała kilka niespodzianek, ale to już musicie sami przesłuchać. Zebrało się tego sporo na tych 3 płytach. Oceny brak.

Radosław Ostrowski