Sebastian Riedel & Cree – Wyjdź

Sebastian_Riedel__Cree__Wyjdz

Działają już 20 lat, nagrali 5 płyt, zaś frontmanem zespołu jest syn legendarnego wokalisty Dżemu – Ryszarda Riedla. Teraz zespół Cree wydał swój szósty album, wobec którego oczekiwania były spore. No i co z tego wyszło?

Rockowo-bluesowe granie, zaś za produkcję odpowiadał Andrew Jackson współpracujący z Pink Floyd. Miało być rockowo, melodyjnie i prosto.  Tak też jest, ale nie brakuje tutaj też energii i dynamiki. Bywa surowo („Ja wiem i ty to wiesz”), czasem spokojniej i balladowo (akustyczne „Wierzyć chcę w marzenia”, gdzie pod koniec pojawia się solo na elektryku czy „Ciemności blask”), nie brakuje nawet skrętu w reggae, co wychodzi naprawdę nieźle („Być nie mogę”) i punk rocka („Moja halucynacja”) oraz naprawdę ostre brzmienia (tytulowy utwór) czy lekką psychodelię („Szaman”). Brzmi to po prostu znakomicie, choć zdarzają się słabsze momenty (singlowe „Jestem tu dla ciebie”), jednak są one czymś naprawdę rzadkim. Widać, że zespół dojrzewa i nagrywa coraz lepsze płyty.

Zaś głos Sebastiana Riedla jest naprawdę świetny i wywołuje skojarzenia z ojcem. Wydaje się wręcz kopią Ryśka, jednak nie należy tego traktować jako wadę. Także teksty napisane przez Darka Duszę brzmią naprawdę dobrze i słucha się przyjemnie – bardzo życiowe, niepozbawione liryzmu („Biuro ludzi znalezionych”).

„Wyjdź” potwierdza, że rock w Polsce trzyma się naprawdę dobrze, nawet skręcając w stronę bluesa. Warto kupić ta płytę, także dlatego, że część dochodu z albumu zostanie przekazana na rzecz fundacji „Śląskie Hospicjum dla Dzieci”. Szlachetna inicjatywa.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Gov’t Mule – Shout!

Shout

Zespół Governent Mule (w skrócie Gov’t Mule) jest bardzo popularną w Ameryce kapela grającą blues rocka. Kapela zaczynała jako poboczny projekt gitarzysty i perkusisty zespołu Allman Brothers Band, by potem muzycy (Warren Hayes i Allen Woody) odłączyli się od macierzystej formacji i działali na własne konto. Jeśli tak jak ja nie mieliście jeszcze styczności z tą grupą, może zacząć od najnowszego 15 albumu „Shout!”.

Jednak nie jest to do końca typowy materiał. Zawiera on 11 nowych piosenek, które brzmią po prostu mocno i z kopytem. Nie brakuje ostrego grania („World Boss” czy „Bring On The Music”), inspiracji Deep Purple („No Reward” – te organy), skrętów w bluesa („Captured”), nawet skręty w reggae, choć tutaj dziwnie to brzmiało („Scared to Live”) czy funka („Stoop So Low”), co wywołuje tutaj sporą zadymę. A całość jest energetyczna i powalająca. Zaś wokal Hayesa i jego riffy to poezja.

Jednak zespół przygotował mała niespodziankę. Otóż na albumie pojawia się druga płyta z tymi samymi piosenkami, jednak jest jedna mała różnica. Na drugiej płycie za to pojawiają się zaproszeni wokaliści, którzy mierzą się z tymi utworami, a są to m.in. Ben Harper, Elvis Costello, Sammy Hagar, Dr. John, Dave Matthews czy Steve Winwood. Szczerze, wszyscy panowie spisali się co najmniej bardzo dobrze i trudno mi rozstrzygnąć, która wersja tych piosenek jest lepsza. A jest to w tym przypadku wartość dodana i świadczy o sporej odwadze zespołu.

Mówi się o nich, że nigdy nie nagrali słabej płyty. „Shout!” to bardzo dobry album zespołu Gov’t Mule. Jak ktoś szuka rockowo-bluesowego grania, pozycja jak znalazł.

8/10

Radosław Ostrowski

Interstate Blues – Two Thousand Miles Away

Two_Thousand_Miles_Away

Na tą grupę natrafiłem czystym przypadkiem, zaś nasz Internet jest bardzo skąpy w informacje na temat tej kapeli. Działają oni od 1994 roku, tworząc trio w składzie:  Jamie Purpura (gitara, wokal), Roger Brown (bas) i Jeremy Crowther (perkusja). Do tej pory nagrywając bluesowe albumy. Ale przy dziesiątym albumie, trio zaskoczyło.

„Two Thousand Miles Away” zawiera utwory, które trzymają się stylistyki hard rockowej. Jest mocno i dużą dawką mięsa. Inspiracji jest tutaj sporo,głównie z rocka lat 70 i 80: od Zeppelinów przez ZZ Top i Van Halen. Gitara gra albo mocno albo dynamicznie, a najczęściej jedno i drugie. Zaczynając od szybkiego „Adrenaline Twelve”. Po drodze pojawi się między innymi tytułowy utwór – potężna 7-minutowa kompozycja, która zaczyna się spokojnie, by w środku przyłoić i pod koniec wyciszyć się na gitarze akustycznej. A dalej to mamy ostrą jazdę bez trzymanki, której nie jestem w stanie opisać słowami. A w zasadzie jednym – młócka, ale za to bardzo przyjemna, zaś riffy Purpury są wyborne. Tak samo jak jego wokal.

Takiego porządnego i ostrego grania nigdy dość. Szkoda jednak, że jest to dość mało popularny zespół. Zasługują na naszą uwagę.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Fleetwood Mac – Then Play On (deluxe edition)

Then_Play_On

Od dłuższego czasu widoczna jest może nie moda, ale idea cyfrowego remasterowania płyt uznawanych za klasykę lub za przełomowe w historii muzyki. Jednym z takich albumów jest pochodzący z 1969 roku „Then Play On” zespołu Fleetwood Mac. Wtedy ekipa w składzie: Peter Green (wokal, gitara), Danny Kirwan (wokal, gitara), John McVie (bas), Mick Fleetwood (perkusja) i Jeremy Spencer (tutaj uczestniczył przy jednym utworze) zaskoczyli.

I nie chodzi tutaj, że zmieszali rocka z bluesem, ale jak oni to zrobili. Solówki Kirwana i Greena (w dodatku panowie świetnie śpiewają) świetnie się uzupełniają idąc w stronę stricte rocka, bluesa („Like Crying”, „Showbiz Blues”), folku („When You Say” z bardzo delikatną gitarą) czy nawet progresywnego rocka (zmieniające się tempo, kapitalne solówki oraz smyczki pod koniec w „Searching for Madge”). Jest tutaj sporo instrumentalnych kompozycji, które mówią same za siebie, że się tak wyrażę. Tak jak „My Dream” z dość „senną” gitarą czy „Down Under” ze świetną sekcją rytmiczną. Panowie budują bardzo interesujący i spójny album, mimo zróżnicowania gatunkowego.

Album ten zawiera też 4 dodatkowe utwory: dwuczęściowy „Oh, Well” (druga część instrumentalna ze smyczkami i fortepianem – obie w mono), ostre „The Green Manalashi” i instrumentalny „World in Harmony”.

Muzycy grają świetnie, melodie brzmią zgrabnie i bardzo przyjemnie, a energia nie zestarzała się ani jotę. Chyba wiecie co macie zrobić?

8/10

Radosław Ostrowski


Nick Cave & the Bad Seeds – The Firstborn Is Dead

The_Firstborn_is_Dead

Cave z zespołem po roku od swojego debiutu wydał swój drugi album. Jedyną poważną zmianą było odejście Hugo Race’a, zaś produkcją znów zajął się Mark Ellis, tym razem z całym zespołem.

A jak brzmienie? W zasadzie zmian nie ma zbyt wiele. Nadal jest mrocznie, ponuro, tajemniczo, minimalistycznie i z małą ilością utworów (tylko 9) – ten styl będzie nam towarzyszył przez cały dorobek Cave’a, więc o tym nie mówmy. Jednak jest to bardziej idące w stronę rocka czy country („Wanted Man” Boba Dylana i Johnny’ego Casha), m.in. dzięki silniejszej obecności harmonijki ustnej. Nie brakuje powodzi („Tupelo” zaczynające się od grzmotów i deszczu, ze świetnym chórkiem i sekcją rytmiczną), pozornie spokojniejsze fragmenty (bluesowy, trochę monotonny „Say Goodbye to the Little Girl Tree” z gitarą i perkusją czy „Black Crow King” – oba najsłabsze na płycie), ale pojawia się bardzo dynamiczny numer „Train Long-Suffering” ze świetnymi chórkami oraz mocniejszą perkusją. Bo niestety, nie wszystkie utwory podziałały na mnie tak jak debiut. Może dlatego, że słucham przed godziną nocną, a może z powodu braku odpowiedniego nastroju. Niemniej zespół trzyma fason i mroczność, a Cave nadal robi to, co potrafi najbardziej – przeżywa i śpiewa.

Poza tym wersja kompaktowa zawiera radiową wersję „Tupalo” oraz „The Six Strings That Drew Blood”, których na winylu nie było i one uatrakcyjniają ten album. Cave tutaj konsekwentnie idzie drogą wyznaczoną przez debiut, aczkolwiek nie całkiem się to udało.

7,5/10

Radosław Ostrowski


North Mississippi Allstars – World Boogie Is Coming

World_Boogie_Is_Coming

Southern rock to gatunek rdzennie amerykański – mieszanka rocka, bluesa i country, grana przez zespoły z południa USA, dla których taka muzyka to norma. Jedną z takich kapel (mniej popularnych w naszym kraju czy w ogóle Europie) jest North Mississippi Allstars. Działają od 1996 roku, tworzą ją bracia Luther (gitara, wokal) i Cody Dickinson (perkusja, klawisze, elektryczna tarka) oraz Chris Chew (elektryczny bas). Nagrali łącznie 15 płyt, w tym 2 EP-ki i 3 koncertowe. Teraz pojawia się najnowszy album, który sami wyprodukowali.

I cóż za brzmienie reprezentują panowie? To bardziej oldskulowe i spokojniejsze granie, niepozbawione dynamiki („Rollin’n’Tumblin”), surowości („Boogie”) czy rock’n’rolla („Snake Drive”). Jedyna rzecz, która może drażnić to króciótkie (nieco ponad minutowe) utwory instrumentalne. Jednak to nie jedyny problem. Drugą istotną wadą jest monotonia całego materiału, mimo prób ubarwienia (werblowa perkusja i flet w pojawiający się od połowy płyty czy chórki w „Granny, Does Your Dog Bite”) oraz naprawdę przyzwoitego wokalu Luthera Dickinsona czy chwytliwości całego albumu. Cóż, pewne rzeczy są dobre tylko w USA.

6/10

Radosław Ostrowski

Tedeschi Trucks Band – Made Up Mind

Made_Up_Mind

Blues jest tak wyrazistym gatunkiem w muzyce, że nie można go pomylić. Zazwyczaj jest grana przez dość skromne zespoły, jednak są wyjątki. Takie jak działający od 3 lat i mający dwie płyty w dorobku Tedeschi Trucks Band, którego członkami są: Susan Tedeschi (gitara rytmiczna, wokal), Derek Trucks (gitara prowadząca), Kofi Burbridge (klawisze, flet), Tyler Greenwell i J.J. Johnson (obaj perkusja), Kebbi Williams (saksofon), Maurice Brown (trąbka), Saunders Sermons (puzon) oraz w chórkach Mike Mattison z Markiem Riversem.

Drugą rzeczą poza składem, która wyróżnia ten zespół to regularność w wydawaniu płyt (raz na rok). I właśnie wychodzi 3 album. I na nim jest to, co wyróżnia bluesa, czyli bardzo charakterystyczne solówki gitarowe (surowe, dynamiczne i brudne) i równie wyrazistą sekcję rytmiczną. Poza tym mamy tutaj dość rozbudowaną sekcję dętą, flet (idący lekko w country „Idle Wind”), delikatne klawisze brzmiące jak Hammond („Misunderstood”) oraz chórki (dynamiczne „Part of Me”).  Tempo jest różnorodne, nie brakuje tu bardzo delikatnych, uspokajających melodii („It’s So Heavy”). Słucha się tego bez znużenia, wokal pani Tedeschi potrafi być zarówno delikatny jak i mocniejszy.

Mówiąc krótko to po prostu dobry album bluesowy. Nie brakuje dobrych riffów, ciekawych melodii czy niezłych tekstów.

7/10

Radosław Ostrowski


The Rides – Can’t Get Enough

Cant_Get_Enough

Supergrupa to zjawisko kojarzone głównie z muzyką rockową. Ale nie znaczy to, że w innych gatunkach muzycznych nie może dojść do spotkania na szczycie i założenia nowej kapeli. Tak jest z triem The Rides. Tworzą ją gitarzyści Stephen Stills i Kenny Wayne Shephard oraz klawiszowiec Barry Goldberg. I w tym składzie nagrali swój debiutancki album „Can’t Get Enough”.

Za produkcję odpowiada Jerry Harrison, a przy nagraniu kapelę wsparli basista Kevin McCormick i perkusista  Chris Layton. I jeśli spodziewacie się smęcenia i rzępolenia (innymi słowy nudziarstwa), to po przesłuchaniu tych 10 piosenek możecie być lekko zaskoczeni. Gitary grają powoli, ale z nerwem, zacięciem i mięsem (latynowskie „Word Games” czy lekko country’owe „Don’t Want Lies”), pianino i klawisze też gra dość różnorodnie („Honey Bee”), nie brakuje też punk rolla („Search and Destroy” mógłby zagrać sam Iggy Pop) czy surowego rocka („Rockin’ In The Free World”). Te stare wygi jeszcze potrafią zagrać energetycznie i z przytupem, choć każdy z nich 50-tkę przekroczył dawno temu. Można się przyczepić, że są to tylko covery, a nie nowe piosenki, jednak to już jest trochę na siłę, zaś wokale Stillsa i Shepharda robią tutaj zamieszanie totalne.

„Debiutantów” brzmieniowo bliżej jest trochę do Buddy’ego Guya przyprawionego ZZ Top. Bardzo pyszne to danie i absolutnie warte uwagi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Buddy Guy – Rhythm & Blues

Rhythm_and_Blues

Blues to zawsze blues jest – tak śpiewał w jednym z utworów Wojciech Skowroński. To samo wiedział Buddy Guy (lat  77), która gra tą muzykę od bardzo dawna. Jednak zamiast przejść na emeryturę lub odcinać kupony od dawnej sławy, nagrywa płyty. I teraz wyszła płyta nr 29.

Już sam tytuł mówi, jak będzie ta płyta. To bluesowe granie w starym, dobrym stylu. Produkcją zajął się doświadczony muzyk Tom Hambridge, który współpracował m.in. z Lynyrd Skynyrd. Jeśli jednak myślicie, że będzie to spokojne, delikatnie granie – pomyliliście adresy. Momenty krótkiego oddechu są bardzo nieliczne („One Day Away”), to nawet w nich pojawiają się dynamiczne, surowe riffy („I Could Die Happy”) oraz stardowy zestaw instrumentarium: perkusja, bas, fortepian („Never Gonna Change”), ale też dęciaki i organy (gościnnie grający Muscle Shoals Horns). Ogień, silna energia i charyzma Buddy’ego, który ani na chwilę nie zwalnia tempa, w dodatku jeszcze tworzy melodyjne kawałki. Ale żeby nie było, wokalista zaprosił jeszcze kilku gości, którzy wypadli znakomicie, m.in. Beth Hart („Will You Gonna Do About It”), Kida Rocka („Messin’ with the Kid”) czy 3/5 składu Aerosmith („Evil Twin”). Innymi słowy, album ten pozwoli przetrwać zbliżające się jesienne dni z hukiem i łomotem.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Patrick Sweany – Close to the Floor

Close_to_the_Floor

O tym człowieku nie miałem kompletnie pojęcia. Ale jak udało mi się poszperać w Internecie, gdzie jak wiadomo jest tam wszystko. Amerykanin, 4 płyty w dorobku (dwa wyprodukowane przez Dana Auerbacha z The Black Keys) i gra bluesa. Na najnowszej płycie gatunek muzyczny się nie zmienił.

Tutaj mamy 10 piosenek, a stylistykę już wymieniłem. Tym razem jednak muzyk postanowił się po utwory innych wykonawców jak Joe McMahan, Ron Eoff, Jon Radford i Ryan Norris. Zaś sama muzyka świadomie czerpie ze starych brzmień z lat 60-tych, a gitara elektryczna po prostu gra swoje i ma naprawdę dobre solówki (surowe „Every Night Every Day”), tempo jest dość różnorodne (inne być nie może, bo inaczej wielu by się znudziło) i nie ma tu miejsca na zbyt długie przynudzanie, choć zdarza się pójść w stronę country jak w „Deep Water”, „The Island” czy „Terrible Years”. Niemniej jeszcze całość okrasza perkusja, klawisze i pojawiające się rzadko chórki („It’s Spiritual”). Proste, nieskomplikowane, ale jednocześnie bardzo przyjemne. A to nie jest takie proste jak się wydaje.

Także sam głos Patricka jest więcej niż dobry. Mocno amerykański, a jednocześnie pełen ekspresji i prosto mówiący o życiu i całej reszcie. Wszystko bez specjalnych pretensji, a jednocześnie bez prostactwa. Może i nie jest to nic nowego czy zaskakującego, ale porządnie zrealizowane, przemyślane i wykonane. Po prostu dobra płyta.

7/10

Radosław Ostrowski