Kompletnie nieznany

Bob Dylan – jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków XX wieku. Od folkowego grania na akustycznej gitarze z harmonijką przez rocka aż po zdobycie literackiej Nagrody Nobla. Jednak jego życie prywatne w zasadzie pozostaje tajemnicą, mimo sławy oraz rozpoznawalności. Pewną lukę w tej kwestii próbuje załatać reżyser James Mangold. Jednak o wiele bardziej skupia się na początku działalności.

kompletnie nieznany1

Wszystko zaczyna się w 1961 roku w Nowym Jorku, gdzie przebywa pewien 19-letni chłopak z gitarą (Timothee Chalamet). Młodzik jest wielkim fanem Woody’ego Guthrie (Scoot McNairy) – legendarnego muzyka folkowego, dotkniętego udarem i paraliżem. W końcu dzięki jego przyjacielowi, Pete’owi Seegerowi (Edward Norton) udaje się poznać muzyka oraz zaśpiewać mu utwór. Obaj są pod ogromnym wrażeniem, zaś Pete zaprasza Dylana do siebie, a ten zaczyna się aklimatyzować do Nowego Jorku tego okresu. A także zacząć tworzyć swoje utwory, co zaczyna być zauważane przez środowisko.

kompletnie nieznany2

Reżyser James Mangold idzie trochę inna drogą niż klasyczny biopic, bo o samym Dylanie i jego przeszłości wiemy bardzo niewiele. Bo i sam artysta nie mówi o niej zbyt wiele, zaś wypowiadane przez niego słowa są niejasne. Bardziej dostajemy wgląd na muzyka poprzez jego własne dzieła oraz jaki one wpływ mają na otoczenie (wykonanie „Master of War”). Jakby jego muzyka ma się sama bronić, zaś sam Dylan zostaje – jak tytuł mówi – „kompletnie nieznany”. Poprzez Dylana Mangold portretuje środowisko folkowe lat 60., pragnące się przebić do szerszej widowni, a jednocześnie mocno zakorzenione w przeszłości. Zamiast grać nowe utwory (jak Dylan – choć początkowo nie są nagrywane), więcej jest wydawanych coverów. A im bardziej sławny staje się nasz bohater, tym ciężej sobie z tym radzi. I nie, nie zaczyna brać narkotyków czy robić innych autodestrukcyjnych działań, ale próbuje grać wszystkim na nosie. Dlatego przerywa koncert, bo zamiast grać największe hity, chce pokazać nowe utwory; dlatego w studiu zaczyna brać innych muzyków; wreszcie w 1965 roku podczas Newpork Folk Festival gra na gitarze elektrycznej.

kompletnie nieznany3

Jeszcze to wszystko jest świetnie zagrane. Początkowo ciężko można było sobie wyobrazić Timothee Chalameta w roli głównej, ale jako Dylan wypada o wiele lepiej niż się spodziewano. Imituje głos artysty, także sam śpiewa i gra (jak wszyscy aktorzy), jednak nigdy nie popada w przerysowanie ani parodię. Bywa czasem antypatyczny i zbyt skupiony na sobie, lecz nie można ulec jego urokowi i aurze tajemnicy. Nominacja do Oscara wydaje się być pewna. Równie bogaty jest tutaj drugi plan: od zawsze solidnego Edwarda Nortona (uroczy Pete Seeger) przez wyraziste panie Elle Fanning (aktywistka Sylvie Russo) i Monicę Barbero (Joan Baez) aż po zaskakującego Boyda Holbrooka (kompletnie nie do poznania jako Johnny Cash).

kompletnie nieznany4

Choć początek bywa chaotyczny i nie do końca wiadomo, gdzie to zmierza, to „Kompletnie nieznany” pozostaje wciągającą biografią. Zamiast faktografii i sztampy, Mangold bardziej wsłuchuje się w muzykę Dylana, pokazując jej siłę oraz wpływ na całe społeczeństwo. Niemal impresyjny portret artysty z czasów młodości.

8/10

Radosław Ostrowski

Martyna Jakubowicz – Zwykły włóczęga

zwykly-wloczega-b-iext52573424

Wydawałoby się, że już kolejny album z utworami Boba Dylana po polsku już nie trzeba. Ale jak widać, myliłem się. Swoje trzy grosze do tego nurtu postanowiła dorzucić Martyna Jakubowicz, która po raz drugi w swojej karierze mierzy się z dorobkiem muzyka i noblisty (“Tylko Dylan” z 2004), wybierając tym razem 11 piosenek. Czy udało się drugi raz wejść do tej samej rzeki?

I jest to bluesisko, niepozbawione energii. Zaczyna się wręcz staroświecko, bo w “Balladzie o Chudzinie” wchodzi spokojna gitara z Hammondem, zaś środkowy riff jest bardzo zadziorny. Spokojniejszy, bo party na gitarze  akustycznej oraz pianinie jest utwór tytułowy, a rytmiczny “Nie mów nic, szkoda słów” przyspiesza, przyjemnie bujając. W podobnym tonie brzmi singlowe “Skąd tyle zmian”, ale “Ballada o Hollisie Brownie” zaskoczyła mnie bardzo oszczędną aranżacją w stylu folk-country, gdzie są… trzeszczące drzwi. Dynamika wraca do gitarowo-perkusyjnego “Posłańca zła”, zaś fani minimalistycznych dźwięków będą zachwyceni “Politycznym światem”. Akustyczna gitara potrafi się rozpędzić w “To nie dla mnie” oraz lirycznym “Do Ramony”.

Trudno nie przejść obojętnie wobec tłumaczeń, pełne refleksyjnych słów oraz obserwacji. A Martyna bardzo dobrze to wykonuje, naturalnie i bez zgrzytów. To nie jest zwykła płyta, bo z każdym odsłuchem zyskuje kolejne oblicza. Cudne, z paroma chwytliwymi numerami.

8/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Triplicate

Bob_Dylan_-_Triplicate_%28album_cover%29

Ubiegłoroczny noblista z literatury Bob Dylan zwyczajnie nie odpuszcza I dalej flirtuje ze standardami amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Teraz to Dylan może sobie nagrywać co chce I jak chce, a że ostatnio preferuje klasykę muzyki rozrywkowej, to cóż zrobić. Ale muzyk tym razem naprawdę zaszalał, bo “Triplicate” to nie jedna, lecz trzy płyty po 10 piosenek.

Początek jest ciekawy, bo brzmi to nie tylko jak piosenka nagrana w latach 40., ale też Dylanowi towarzyszy mała orkiestra, a dęciaki dodają koloru w takim “I Guess I’ll Have to Change My Plans”. Sam Dylan gran a swej gitarze niespiesznie, powoli, bo i nie ma się po co ani dokąd spieszyć. Tak jest w “September of the Years”, gdzie wybija się wiolonczela na początku czy gitara pedal steel w niemal hawajskim “I Could Have Told You”. Nawet trąbka ma swoje pięć minut (“Stormy Weather” czy zwiewne “Braggin’”). Problem jest jednak w czymś innym: piosenki zaczynają się po pewnym czasie (po piątej piosencej) sklejać się w jedną papkę, którą trudno odróżnić od siebie. Owszem, pare razy udaje się zmienić I lekko przyspieszyć tempo (“Trade Winds”), co troszkę uprzyjemnia czas i pare razy potrafi ładnie zagrać (“How Deep Is The Ocean”), ale słuchanie 90 minut (!!!) potrafi zmęczyć nawet największego twardziela.

Do tego jeszcze ciężko się słucha samego Dylana – mocno podniszczony, bardziej mruczący i na wyższych rejestrach wręcz sprawiający ból. Męczy się i próbuje ciągle sprawić frajdę swoim fanom, jednak trzeba pochwalić wybór piosenek. To jednak dla mnie za mało, by kolejny raz sięgnąć po “Triplicate”. Chciałbym, by Dylan przestał smęcić I tym razem napisał coś własnego. Przecież potrafił to zrobić 5 lat temu w “Tempest”, więc co szkodzi.

6/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Bob Dylan (remastered)

Bob_Dylan_-_Bob_Dylan

Wczoraj doszło do sensacyjnego wydarzenia bez precedensu. Wybitny wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów Bob Dylan otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Z tej okazji postanowił przesłuchać niedawno schwytany przeze mnie debiutancką płytę, wydaną w 1962 roku.

Za produkcję odpowiadał John H. Hammond, znany także z silnego wspierania ruchów społecznych oraz pracy krytyka muzycznego. Była to tak ważna postać, że od jego nazwiska pochodzi nazwa klawiszy. Ale wracając do Dylana, jest to płyta stricte folkowa z domieszką bluesa, gdzie jest tylko on, gitara i harmonijka ustna. Zaczyna się od szybkiego „You’re No Good”, który brzmi po prostu tak czadersko, na ile pozwala sprzęt. W podobnym tempie utrzymany jest „Talkin’ New York”, gdzie opisuje swoje dni w Nowym Jorku, rządzącym przez pieniądz. „In My Time of Dyin’” to już bardziej bluesisko, gdzie gitara gra mocniej i ostrzej, przyspieszając między zwrotkami w „Man of Constant Sorrow” oraz w całym „Fixin’ To Die”. I ta mieszanka szybkiego folku z zadziornym bluesem dominuje przez całość płyty, broniąc ją przed zębem czasu. I mógłbym wymieniać takie tytuły jak „Baby, Let Me Fellow You Down” czy znany z wykonania zespołu The Animals „House of The Rising Sun”, ale to mija się z celem.

Sam Dylan czasami bardziej podnosi glos niż śpiewa i robi to miejscami dość nieczysto (czytaj: fałszuje), ale jak zawsze w tego typo produkcja najważniejszy był tekst. A w nich opowiada o Nowym Jorku, niespełnionej miłości, samotności oraz hołd dla folkowej legendy, Woody’ego Guthrie.

Ponieważ jest to remastering, to dostajemy jeszcze dodatkowy album z nową zawartością. I jest nią umieszczony na stronie B singiel „Mixed-Up Confussion” zagrany z zespołem (jest jeszcze perkusja i fortepian) oraz wersje live ze studia, gdzie słyszymy pierwsze wersje takich utworów jak „Roll On John” czy „Blowin’ In the Wind”.

Debiut był zapowiedzią nowego talentu i chociaż następne wydawnictwa przyniosły wielkie przeboje, to bez tego debiutu nie byłoby o tym mowy. Jakość samych dodatków też nie zawsze jest najlepsza (są szumy, słychać dźwięk igły), ale to tylko dodaje smaczku do tego wydawnictwa. Świetna płyta, od której można zacząć spotkanie z noblistą Dylanem (nadal nie mogę się przyzwyczaić do wymówienia tego).

8/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Fallen Angels

Bob_Dylan_-_Fallen_Angels

Czy wiecie, że Bob Dylan dzisiaj kończy 75 lat? Mimo tak pięknego wieku, jeden z najważniejszych artystów muzyki folkowo-rockowej nie odpuszcza i zaledwie po rocznej przerwie wydaje nowy album, wyprodukowany przez siebie samego.

„Fallen Angels”, tak jak poprzednik to zbiór coverów zawierających klasykę amerykańskiej muzyki śpiewanej przez Franka Sinatrę. Muzyka jest niespieszna, wszyscy grają tak łagodnie jak się tylko da. Klimat niczym z nagrań z lat 50., ale chyba o to tutaj chodziło. Dylan nie musi nikomu niczego udowadniać, z wiekiem jego głos nabrał szlachetności, jednak potrafi czasem zaskoczyć. Ładny jest sentymentalny „Maybe You’ll Be There” z dęciakami oraz ciepłym solo skrzypiec, podobnie jak w „Skylark”, każde wejście steel gitar sprawia, iż czujemy się jak na Hawajach („All The Way”, „Nevertheless”), skręci troszkę w łagodny jazz („All Or Nothing At All”) i ukołysze („Melancholy Mood” czy skoczniejsze „On a Little Street on Singapore”).

Problem w tym, że tak naprawdę Dylan nie daje niczego nowego, tak jak cztery lata temu swoim znakomitym „Tempest”. Ktoś powie, że taki artysta nie musi nikomu niczego udowadniać, może nagrać co chce i mieć gdzieś to, czy komuś się to spodoba czy nie. Sam album jest całkiem niezły, miejscami bujający, może mało odkrywczy, za to pełen nostalgii. I chyba największym fanom Dylana oraz poszukiwaczom melancholii warto polecić „Fallen Angels”. Reszta obniży sobie ocenę o jeden punkt.

6/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Shadows of the Night

Shadows_in_the_Night

Każdy fan muzyki wie kim jest Bob Dylan. Po płycie „Tempest” sprzed dwóch lat postanowił przypomnieć o sobie swoim fanom. Jednak jego nowy album to hołd złożony Dylanowi Frankowi Sinatrze i znajdziemy tu same utwory śpiewane przez jednego z największych amerykańskich wokalistów. Czyżby nastał czas smęcenia?

Jest tutaj bardzo delikatnie i spokojnie, gitara jest dość wyciszona (albo akustyczna), ustępuje miejsca trąbce („The Night We Called a Day”), wiolonczeli oraz puzonom. Całość ma bardzo spójny i nostalgiczny klimat przypominający utwory z lat 50., a sporą zaletą jest wybór piosenek – w sporej części mniej znanych (poza „Autumn Leaves”). Ale dla mnie największym problemem jest to, że te piosenki zmywają się ze sobą i trudno rozpoznać początek i koniec. Także sam głos Dylana jest mocno wyciszony oraz stonowany, co wielu może znudzić.

Ujmę to tak: niespieszny, refleksyjny i spokojny jest ten nowy Dylan. Jak dla mnie troszkę za spokojny, przez co poczułem się znużony w połowie płyty. Więc dla osób niespieszących się będzie to idealny album.

6/10

Radosław Ostrowski

The Traveling Wilburys – Vol. 3

Vol._3

O tej supergrupie już opowiadałem wam. Minęły dwa lata od wydania debiutu i pojawił się drugi album tego składu, finezyjnie nazwany Vol. 3.

Panowie Harrison, Lynne, Dylan i Petty znów postanowili razem zagrać. Niestety, po nagraniu pierwsze płyty zespołu zmarł piąty członek zespołu – Roy Orbison (jemu dedykowany jest ten album). Poza tym nadal zespół wspierał perkusista Jim Keltner i Ray Cooper oraz saksofonista Jim Horn. I nadal jest to bezpretensjonalne, rockowe granie w starym dobrym stylu, choć otwierającym album „She’s My Baby” z mocnymi riffami Gary’ego Moore’a może być zaskoczeniem. Ale potem ruszamy właściwym torem – panowie nadal świetnie śpiewają, robiąc też za chórki, nadal czuć ten luz i bezpretensjonalność, choć nie brakuje tutaj urozmaiceń jak sitar („The Devil’s Been Busy”), utrzymane w stylistyce początków rock’n’rolla „7 Deadly Sins”, idące w country „Poor House”, fortepian w „Cool Dry Place” czy twist w nomen omen „Willbury Twist”. Oprócz tego są jeszcze dwa bonusy i obie piosenki są coverami: „Nobody’s Child” (country) i „Runaway” (rock’n’roll).

Teksty nadal są pełne humoru i lekkości, dopełniając tego luzackiego stylu znanego z poprzedniczki. Jedyne czego żałuję to fakt, że panowie już nigdy więcej się nie spotkali. Ale pozostawili po sobie naprawdę przyjemną muzykę.

8/10

Radosław Ostrowski

The Traveling Wilburys – Vol. 1

Vol._1

Supergrupy to raczej jest już przeszłość minionych lat, ale nadal się zdarza, że kilku wybitnych muzyków mających już spore doświadczenie i działający w różnych zespołach, łączą siły i zakładają własny zespół. Opowiem wam teraz o jednej takiej grupie, która nagrała tylko dwie płyty, ale zrobiła spore zamieszanie.

Ich pierwsza płyta pojawiła się w 1988 roku, zaś członkami Traveling Wilburys byli nie byle goście. Jeff Lynne (Electric Light Orchestra), George Harrison (The Beatles), Roy Orbison, Bob Dylan i Tom Petty (Tom Petty and the Heartbreakers) – to nie byle kto, to wręcz legendy rocka i folku. Za produkcję ich debiutu odpowiada Lynne i Harrison (założyciel grupy), a muzykom towarzyszył perkusista Jim Keltner. Jak brzmi ten album po tylu latach? Czuć luz i bezpretensjonalność, a także sięganie po folkowo-rockowe brzmienia z lat 60. Czasem pojawią się jakieś dęciaki („Last Night”) czy syntezator („Not Alone Anymore”), ale jednak najważniejsze są gitary i wokaliści. Słychać, że panowie się świetnie bawili, gitary brzmią lekko, zaś wokale panów się świetnie uzupełniają i tworzą zgrabną całość – podniszczony Dylan, elvisowski Orbison, delikatny Lynne, lekko „kałbojski” Petty i mocny Harrison to koktajl Mołotowa, który mimo lat nadal działa, zaś każdy z panów ma swój utwór przy albumie i żaden nie dominuje nad resztą, która zazwyczaj dośpiewuje w chórkach.

Należy bardzo pochwalić teksty, które choć opowiadają o miłości nie są pozbawione ironicznego humoru („Congratulations”) oraz lekkości. Brzmi to bardzo interesująco i nie ma tu miejsca na nudę.

Mógłbym się tutaj rozpisać o całej płycie, tylko po co. Jeśli wam się podobały solowe dokonania przynajmniej jednego z członków zespołu, powinniście nabyć ten lekki i świetny album.

8/10

Radosław Ostrowski