Bon Jovi – This House Is Not For Sale (deluxe edition)

Artwork_for_Bon_Jovi%27s_album_This_House_Is_Not_for_Sale

Ostatnio zespół Bon Jovi jest w dużym dołku, z którego nie jest w stanie się wygrzebać. Na dodatek grupę opuścił gitarzysta Ritchie Sambora, który był jednym z filarów zespołu. Ale muzycy nie przejmują się tym i w zeszłym roku wydali nowy, 13 album z dwoma nowymi twarzami: gitarzystą Philem X oraz basistą Hugh McDonaldem (nieoficjalny członek zespołu od 1994 roku).

Za „This House Is Not For Sale” odpowiada od strony producenckiej sam Jon Bon Jovi oraz gitarzysta John Shanks. I początek jest naprawdę obiecujący, bo tytułowy kawałek ma moc i odrobinę czaderskiego, gitarowego grania. Koncertowy pewniak, gdzie czuć starego, dobrego Bon Jovi. Dalej jest równie dobrze: „Living with the Ghosts”, z drobnym wsparciem fortepianu w refrenie, strzelający, nośny „Knockout”. Wtedy pojawia się odrobina spokoju w postaci wolnego „Labor of Love”, które w refrenie troszkę ożywa. Wiadomo, każda rockowa kapela musi strzelić coś bardziej lirycznego i brzmi to nieźle. To jednak mały przystanek przed „Born Again Tomorrow”, gdzie drażni na początku popowa perkusja, ale riffy dają radę i sprawiają frajdę. Podobnie jak „New Year’s Day” czy „The Devils’ In The Temple”, chcący być bardziej punkowy od reszty. .

Nie przekonują mnie za to spokojniejsze ballady jak „Scars On This Guitar”, które zwyczajnie brzmią jak jedna z tysiąca tego typu piosenek. Ale i te bardziej ostre od połowy zaczynają być grane troszkę na jedno kopyto, czyli od „God Bless This Mess”. I nawet jeśli pojawią się dobre fragmenty jak w „Reunion”, to są one automatycznie gaszone (dziwacznie zagrany „Come On Up To Our House”, gdzie mamy… akordeon). Nawet te dodatkowe utwory trzeba uznać za tylko zapchajdziury. I wokal samego Jona zaczyna coraz bardziej irytować.

Niestety, ale coraz bardziej zespół Bongoviego nie ma zbyt wiele do zaoferowania stając się zespołem pop-rockowym jakich wiele. Nuda, dno, słabizna, którą chce się wyrzucić jak najszybciej z pamięci. Chociaż okładka jest całkiem spoko.

5/10

Radosław Ostrowski

Bon Jovi – Burning Bridges

Burning_Bridges

Oj, źle się dzieje w królestwie Bon Joviego. Najpierw dwa lata temu wydali, która została zbesztana przez fanów i krytyków, to jeszcze odszedł z grupy największy filar – gitarzysta Ritchie Sambora. Czy mogło być gorzej? Tak, bo wydali nowy album, niejako wymuszony przez wytwórnię Mercury – ostatnią płytą, co widać po tytule.

Od strony produkcyjnej wspierał ich John Shanks, z którym współpracują od płyty „Have a Nice Day”. Że będzie dobrze, wydaje się po usłyszeniu „A Teardrop To The Sea” – mroczne i krótkie riffy, bardzo oszczędnie uderzająca perkusja , podkręcając atmosferę w mostku. „We Didn’t Run” troszkę straszy popowym sznytem (zwłaszcza w refrenie), jednak nietypowe uderzenia perkusji oraz sporadyczne riffy sprawiają, że nie czułem bólu w uszach. Dalej już jest gorzej, bo kompozycje stają się miałkie, gitara elektryczna jest tylko elementem dekoracji. Słuchać to w nudnym „We All Fall Down”, akustyczne i ze smętnymi smyczkami „Blind Love”, ale już elektroniczne ” Who Would You Die for” (gitara odzywa się dopiero pod koniec) kompletnie odstrasza, choć jest próbą pokazania innego oblicza zespołu. Podobnie z lekko wsiowym „Fingerprints” oraz bardziej nadającym się na Piknik Country „Life is Beautiful”.

Powrót do rocka i mocniejszych brzmień pojawia się dopiero w „I’m Your Man”. Z kolei finałowy utwór tytułowy to zgrywa, gdzie Bon Jovi żegna się w wielu językach, pali za sobą mosty i ogłasza, że to ostatnie kawałki jakie można sprzedać.

Chyba celowo zespół nagrał album taki słabiutki, by wkurzyć swoich wydawców. Dopiero w przyszłym roku ferajna ma wydać „swój” materiał. Oby był na dobrym poziomie.

5/10

Radosław Ostrowski

Bon Jovi – What About Now?

bon_joviwhat_about_now2013

Ekipa pod wodzą Jona Bon Jovi przez prawie 30 lat tworzyli proste i bardzo przyswajalne rockowe kawałki. Potrafi zrobić zarówno spokojne ballady jak i bardziej ogniste kompozycje. Jednak od dłuższego czasu stoją w miejscu, a ich płyty nie sprzedają się najlepiej i zbierają dość chłodne recenzje. Czy tak samo będzie z „What About Now”?

Kwintet z New Jersey serwuje nam 12 płytę z 12 piosenkami, za których produkcję odpowiada John Shanks, z którym nagrali 3 ostatnie płyty. Pytanie dlaczego nagrali teraz? Już pierwszy utwór daje nam odpowiedź „Because We Can”. Tutaj dominuje albo spokojniejsze albo głośniejsze granie. Nie brakuje riffów („Pictures of You” czy „That’s What the Water Made Me”), ale dominuje tutaj spokojniejsze ballady, co samo w sobie nie jest złe („Amen” na gitarę akustyczną i perkusję), ale w nadmiarze zawsze może spowodować znużenie. dlatego panowie potrafią zmienić tempo w trakcie („What’s Left on Me”) czy lekko urozmaicić (organy na początku „Army of One” oraz cymbały na końcu). Niemniej czułem pewien niedosyt, bo dla mnie jest po prostu za spokojnie. Czasami podniośle („Trick as Thieves”), co wywołuje efekt komiczny, bywa jednak też prosto (akustyczny „Fighter”), ale nie mozna odmówić im jednego – potrafią stworzyć chwytliwe kawałki jak „Because We Can”. Ale takich utworów jest trochę niewiele i prezentują dość przyzwoity poziom.

Poza tym wersja deluxe zawiera jeszcze dodatkowe 4 kawałki i to całkiem udane. „With This Two Hands” to szybki kawałek z mocną gitarą. „Not Running Anymore” oraz „Old Habits Die Hard” to dwie solowe piosenki Bon Joviego napisane do filmu „Stand Up Guys” i obie są bardzo stonowane i wyciszone. Zaś wszystko to się kończy solową piosenką Richiego Sambory „Every Road Leads Home To You” z jego ostatniej solowej płyty.

Sam wokal Bon Joviego wypada całkiem przyzwoicie. Słychać, że ma już swoje lata, ale ma coś w sobie. Także teksty mówiące o miłości, przebaczeniu czy brudnym świecie są ok, bez obciachu i bez szaleństw.

I co mam teraz z „What About Now” zrobić? Z jednej strony to solidny album, w którym spokój przeplata się z dynamiką, ale liczyłem trochę na coś więcej. Trudno powiedzieć czy któryś utwór ma potencjał na hit pokroju „It’s My Life” (ostatniego przeboju grupy). W sumie wyszło całkiem nie najgorzej.

6/10

Radosław Ostrowski