Na pierwszy rzut oka w przypadku filmu o skoczkach spadochronowych można spodziewać się dzieła skupionego na popisach kaskaderskich. Ale „Cyrk straceńców” okazuje się zupełnie innym doświadczeniem niż oczekiwania. Czy to dobrze czy źle – musicie się sami przekonać, postaram się pokazać swoje spojrzenie.

Było ich trzech, w każdym z nich inna krew… – tak można opisać naszych bohaterów. Weterana Mike’a Rettiga (Burt Lancaster), bardzo rozgadanego Joe Browdy’ego (Gene Hackman) oraz młodego Malcolma (Scott Wilson). Razem występują jako skoczkowie, wykonujący powietrzne popisy kaskaderskie i z tego zarabiają. Kasa nie jest jednak duża, sława też niekoniecznie, więc dlaczego to robią? Teraz trafiają do małego miasteczka, skąd pochodzi najmłodszy członek ekipy. Jednak chłopak od dawna nie czuje się związany z tą okolicą. Wszyscy trzej zamieszkują u wujostwa Malcolma, Elizabeth (Deborah Kerr) i Allena (William Windon) Brandonów. Kobieta wpada w oko Mike’owi, co wywołuje pewne komplikacje.

Za kamera stanął John Frankenheimer, który w latach 60. był płodnym twórcą. Zaczynając od politycznych thrillerów („Przeżyliśmy wojnę”, „Siedem dni w maju”) przez więzienny dramat („Ptasznik z Alcatraz”) po kino sportowe („Grand Prix”). Tutaj pozornie jest to opowieść o powietrznych akrobatach, ale tak naprawdę to dramat obyczajowy, który skupia się na psychologicznych portretach. Zderzenie małomiasteczkowej społeczności z pozornie bardziej wyzwolonymi mężczyznami. Jednak każdy z nich jest zupełnie inny – od wrażliwego młodzieńca z bardzo mroczną przeszłością przez bardzo rozgadanego szołmana, żyjącego tu i teraz aż po wyciszonego weterana. Ale mają pewną wspólną cechę (poza pasją) – każdy wydaje się mierzyć ze śmiercią. Czy jest to próba zaspokojenia adrenaliny, a może tylko w ten sposób czują się wolni. A może chodzi o coś zupełnie innego? Reżyser bardzo powoli przygotowuje bohaterów i nas do kaskaderskiego szoł, ale w powietrzu wisi coś jeszcze. W końcu pani domu wydaje się być znudzona swoim monotonnym, niespełnionym życiem, zaś Mike pierwszy raz od dawna zaczyna czuć coś więcej. Tylko czy zaryzykuje?

Bo wydaje się, że o to tak naprawdę chodzi Frankenheimerowi. O pokazanie, co to znaczy podejmować ryzyko oraz jaka może być za to cena. Najdobitniej wybrzmiewa to w trzecim akcie, gdzie widzimy naszą trójką wykonującą kaskaderskie popisy. Lotnicze zdjęcia zrobione m. in. przy użyciu kamer przyklejonych do hełmów potrafią zrobić wrażenie, a jednocześnie czułem, że całe to szoł może skończyć się tragicznie. Jest sporo zbliżeń na twarze i – jako osoba cierpiąca na lęk wysokości – czułem przerażenie. Świetnie zagrana rzecz, gdzie moim faworytem jest Gene Hackman. Pełen energii, niemal ciągle w ruchu, pełniący rolę takiego menadżera. Sprawia wrażenie nieustraszonego, jednak to wszystko fasada. Stonowany Lancaster nawet nie mówiąc wyraża wszystko i ma bardzo silną prezencję, zaś Wilson uzupełnia ten duet.
Bardzo delikatny i niedoceniony film w dorobku Frankenheimera. Choć może wydawać się powolny oraz nudny, to pod powierzchnią kryje się coś o wiele ciekawszego i głębszego. Niemniej wymaga on sporo cierpliwości, by dotrwać do ekscytującego trzeciego aktu, który wynagradza tempo.
7/10
Radosław Ostrowski







