Rustin

Amerykańscy filmowcy (głównie czarnoskórzy) bardzo chętnie opowiadają nie tylko o ciężkich czasach, kiedy byli szykanowani i traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Przypominają też zapomniane postacie z historii walki o prawa obywatelskie. Taką osobą bez wątpienia jest Bayard Rustin – współorganizator marszu na Waszyngton z 1963 roku, w którym brało udział 250 tysięcy Afro-Amerykanów z całego USA. O przygotowaniach do tego wydarzenia opowiada film Netflixa „Rustin”.

Jak wspomniałem bohaterem filmu jest Bayard Rustin (Colman Domingo) – zapomniany dziś aktywista społeczny i przyjaciel Martina Luthera Kinga (Ami Ameen). Kiedy go poznajemy, próbuje z Kingiem zorganizować wielką, pokojową manifestację. Nie jest to na rękę ani władzom Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej, ze szczególnym wskazaniem Roya Wilkinsa (Chris Rock z siwymi włosami), ani kongresmena Adama Powella Jra (Jeffrey Wright). To powoduje, że Rustin odchodzi z organizacji (choć tak naprawdę to był blef) i działa na własną rękę. Trzy lata później razem z grupą młodych ludzi decyduje się przygotować marsz na Waszyngton. Do tego jednak potrzebuje wsparcia wszystkich grup, a szczególnie Kinga.

Za film odpowiada reżyser George C. Wolfe – uznany dramaturg oraz reżyser, głównie teatralny. Czasem jednak stworzy coś dla kina czy telewizji. Zawsze jednak dotyka spraw ważnych i poważnych, tak jak w tym przypadku. Historia Rustina służy jako pretekst do pokazania zarówno trudności do przygotowań marszu, jak też podzielenia samego środowiska aktywistów. Młodszych, gotowych do konfrontacji siłowej pod wpływem Malcolma X, weteranów z dużym doświadczeniem oraz bardziej umiarkowanych. Dla nich ostatnich postać Rustina jest problematyczna z dwóch powodów – twardych, wręcz radykalnych postulatów oraz… jego homoseksualizmu. Że jest on zbyt wyrazistą postacią, stanowiącą łatwy cel dla władzy.

Reżyser wszystko to prowadzi dość spokojnie, powoli i bardzo zachowawczo. Wątek homoseksualizmu służy jako podwalina romansu między Rustinem, wspierającym ruch białym Tomem Kahnem (Gus Halper) oraz przyszłym pastorem Eliasem Taylorem (Johnny Ramey). Dla mnie ta relacja była mało angażująca. O wiele bardziej łapały mnie zarówno krótkie (kręcone czarno-białą taśmą) retrospekcje, jak i sceny przygotowań. Pozwalało to wejść za kulisy całej operacji, zaś pasja oraz energia głównego bohatera była bardzo zaraźliwa. Niemniej wyczuwam pewne uproszczenia tej historii, po drodze jeszcze wkrada się lekko nieznośny patos. Muszę jednak przyznać, że kilka scen (przygotowania czarnoskórych policjantów do pilnowania marszu, dzwoniące telefony po rozpoczęciu medialnej nagonki) potrafi mocno uderzyć.

Wszystko jest też dobrze zagrane, ale tak naprawdę „Rustin” to popis jednego aktora – Colmana Domingo. Jego Rustin z jednej strony jest bardzo charyzmatycznym mówcą, pełnym pasji, nonszalancji i brawury, z drugiej pada ofiarą szykan oraz złośliwości. Ta mieszanka sprzeczności (podparta jeszcze drobnymi ruchami ust, które gotowe są coś powiedzieć, lecz… jakby się zatrzymują) czyni go fascynującą postacią, choć twórcy nie robią z niego męczennika, ani ofiary. Magnetyczna i najbardziej wyrazista kreacja tego filmu.

Zaledwie przyzwoitego i zdecydowanie edukacyjnego w przekazie. „Rustin” pozwala wyciągnąć z zapomnienia ważną postać dla amerykańskiej historii XX wieku, jednak nie ma jego energii ani brawury.

6/10

Radosław Ostrowski

Branford Marsalis Quartet – Upward Spiral

Upward Spiral

Dawno nie było już albumu jazzowego, więc pora nadrobić tą zaległość. I sięgam po jednego z weteranów gatunku – saksofonistę Branforda Marsalisa oraz jego kwartet, który tworzą: Joey Calderazzo (fortepian), Eric Revis (gitara basowa) oraz Justin Faulkner (perkusja). Żeby było jednak ciekawiej muzycy zaprosili do współpracy wokalistę Kurta Ellinga i w tym składzie powstało „Upward Spiral”.

Jest to w sporej części cover album, gdzie wzięto się m.in. za kompozycje George’a Gershwina, Chrisa Whitleya, Lestera Lee czy Freda Herscha. Więc jest zwiewnie, elegancko i stylowo, niczym za dawnych lat. Można się poczuć jak w zadymionej knajpie, gdzie gra zespół. Lekkie „There’s a Boat Dat’s Leavin’ Soon New York” (popisuje się fortepian w połowie), melancholijna „Blue Gardenia” (tutaj wybija się frontman kwartetu), śliczne „From One Island to Another” z mocniejszą perkusją oraz szybszym fortepianem, a w połowie rozkręca się saksofon. I wtedy pojawia się pierwsza niespodzianka – jest nią „Practical Arrangement”, które trzy lata temu wykonał Sting. Wersja Marsalisa jest znacznie wydłużona (trwa prawie 10 minut), więcej w niej ma do powiedzenia liryczny fortepian, a wokal Ellinga brzmi po prostu lepiej niż Stinga.

I wracamy do klasyki, czyli jest zwiewna „Doxy” oraz minimalistyczne „I’m a Fool”, gdzie słyszymy tylko saksofon. Spodobać się może rozmarzona „West Virginia Rose” czy delikatna bossa nova „So Tinha de Ser Come Voce” z żwawszym saksofonem pod koniec.

A wtedy dostajemy dwie kompozycje samego gospodarza – „Momma Said”, gdzie każdy z instrumentów ma swoje pięć minut, by pod koniec wręcz eksplodować (ale na chwilę). Zupełnie inaczej jest w przypadku spokojniejszej „Cassandra Song”, która przez ostatnie 3 minuty jest popisem instrumentalnym, by zakończyć całość nieśmiertelnym „Blue Velvet”. A na finał utwór pianisty, czyli kompozycja tytułow – mimo długiego czasu trwania jest lekka i bardzo przyjemna w odsłuchu.

Można się przyczepić, że za dużo jest coverów w tym zestawie i to wszystko już było. Ale Marsalis z zespołem grają z taką energią i bez spiny, a dodatkowe wsparcie od Ellinga jest zdecydowanie plusem, dającym sporą satysfakcję z odsłuchu. Warto zaryzykować, zwłaszcza jak się nie jest fanem jazzu.

7,5/10

Radosław Ostrowski