Pierwszy „TRON” był przełomowy pod względem technicznym filmem z prostą historią, ale opartą na szalonym pomyśle. Jak wiemy bohaterem był informatyk Kevin Flynn, który trafił do wnętrza komputera. Na szczęście wrócił do świata naszego i został szefem ENCOM-u. Ożenił się i starał się połączyć pracę z wychowaniem syna, Sama. Ale w 1988 roku mężczyzna wyrusza do pracy i… tyle go widziano. Po wielu latach Sam wyrasta na outsidera, który działa na poboczu firmy. Jednak jego spokojne życie zmienia się w momencie, gdy dzięki przyjacielowi ojca – Alanowi Bradleyowi dostaje wiadomość od ojca. Z biura jego dawnego salonu gier, który nie działa od zniknięcia Kevina. I korzystając z ukrytego komputera trafia do innego świata – Planszy. Lecz na miejscu sprawy bardzo mocno się komplikują.

Nie byłem przekonany do robieniu kontynuacji kultowego filmu Stevena Liesbergera. Zwłaszcza po tylu latach przez Disneya. Ale w 2010 roku sytuacja się zmieniła, a przed kamerą stanął debiutant Joseph Kosinski. Sama koncepcja – nawet jeśli bardzo znajoma – dawała spore pole do popisu. Tylko, że już wizja tego świata oraz jego znajome elementy (pojedynki na dyski, motocykle) nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak w oryginale. I nie wiem, czy to wynika z szaro-burej kolorystyki, czy wykorzystywaniu ogranych szablonów (próba stworzenia idealnego świata, zakończone zdradą i tyranią, tworzenie armii, ojciec-mentor ze stoickim spokojem oraz strojem a’la Obi-Wan Kenobi) oraz dialogów tak banalnych, że aż bolą zęby. Brakuje tutaj jakiegoś powiewu świeżości, bo intryga jest bardzo znajoma i przewidywalna. Słowo nuda krążyło mi po głowie, a wszystko było mi totalnie obojętne.

Chociaż samo wkroczenie do nowego świata oraz pojedynek na dyski wyglądał porządnie, ale czegoś tu brakowało. Niby wizualnie jest na co zawiesić oko, a kilka scen akcji robi wrażenie (rzeźnia w klubie „End of Line”). Tylko, że przez to „Dziedzictwo” wydaje się efekciarską wydmuszką bez charakteru, co jest wielkim paradoksem. Sama muzyka Daft Punk to troszkę za mało.

Nawet nie ma tutaj zbyt wiele materiału dla aktorów do zagrania. Jeff Bridges wraca jako Flynn oraz stworzony przez niego program CLU (z komputerowo odmłodzoną twarzą aktora) broni się w swojej roli i nadal ma tą charyzmę. Ale jako CLU troszkę wygląda nienaturalnie jego twarz, przez co ogląda się dziwnie. Garret Hedlund w roli Sama jest po prostu ok, ale nic ponadto. Brakuje tej postaci czegoś więcej. Najlepiej pod tym względem wypada kradnący film Michael Sheen jako ekscentryczny Castor – właściciel klubu „End of Line”. Nie jest to duża rola, ale bardzo mocno zapada w pamięć. Tak samo jako Olivia Wilde wcielająca się w Quorrę, będącą twardą kobietą i jednocześnie ciągle zafascynowaną światem poza Planszą.
Chciałbym powiedzieć coś dobrego o „Tronie: Dziedzictwo”, ale to – moim zdaniem – kontynuacja kompletnie niepotrzebna i nieudanie próbująca żerować na sentymencie fanów oryginału. Nudny, szablonowy, pozbawiony własnej tożsamości oraz finezji.
5/10
Radosław Ostrowski



