Bruce Springsteen – The River (remastered)

The_River

Kolejna zremasterowana w zeszłym roku podwójna płyta Bossa z 1980 roku. W zasadzie mógłbym na tym skończyć, ale trzeba podać troszkę więcej.

Nadal jest to mieszanka rocka, bluesa oraz odrobiny jazzu. Początek jest dynamiczny i bardzo przebojowy okraszony solówkami saksofonu wsparte przez fortepian i klawisze („Sherry Darling”), saksofon („The Ties That Bind”) oraz szybkimi ciosami perkusji. Pewnym momentem na złapanie oddechu jest  refleksyjna oraz odrobinę podniosłe „Independence Day”, ale już „Hungry Heart” z prostym rytmem, świetnie zgranym fortepianem oraz saksofonem miał potencjał na wielki hit, co się udało. Jeszcze czasami odezwie się mocniej gitara elektryczna (rozkrzyczany „Crush On You” czy rock’n’rollowy „You Can Look”), nastrój stanie się bardziej liryczny („I Wanna Marry You” a organami w tle).

Druga płyta zaczyna się spokojniej od „Point Blank”, jednak dalej jest równie przebojowo jak na pierwszej, co udowadnia „Cadillac Ranch”, gdzie znów odzywają się klawisze, bas i fortepian czy bardziej dynamiczny „I’m a Rocker”, jednak bardziej dominuje tutaj wyciszenie i spokój jak w „Stolen Car”. Boss niby wydaje się odrobinę monotonny, jeśli chodzi o brzmienie, ale nie jest to w żadnym wypadku wadą. Wokal nadal ma mocny, a teksty są mocno odbiegające od banalnych pioseneczek o miłości. Czyli standard.

Pochwalić trzeba osoby odpowiedzialne za remastering, gdyż dźwięk jest bardzo czysty i odbiór muzyki należy do bardzo przyjemnych. Więc jeśli chcecie zacząć poznawać dorobek Bossa, sięgnijcie po ten album koniecznie.

8,5/10

Radosław Ostrowski


Bruce Springsteen – Darkness on the Edge of Town (remastered)

Darkness_on_the_Edge_of_Town

Kolejny remastering – tym razem padło na wydaną w 1978 roku płytę “Darkness on the Edge of Town” Bruce’a Springsteena, nagrana po przełomowym „Born to Run” razem z zespołem E Street Band.

I jest to bardzo różnorodna płyta. Pozornie wydaje się rockowa i nie brakuje tutaj mocniejszych wejść gitary („Candy’s Room”, brudna „Adam Raised a Cain” czy „Streets on Fire”), ale tez nie brakuje bardziej refleksyjnych kawałków (fortepian, Hammond i harmonijka ustna w „The Promised Land” czy bardziej gitarowe „Factory”). Może konstrukcja tych utworów jest dość prosta i niezbyt zaskakująca, ale taki tez jest sam Boss, a jakość dźwięku jest naprawdę dobra. Wokal Bossa też nie zawodzi, a chociaż nie dostajemy żadnych dodatkowych piosenek, jednak energia i power jest mocno odczuwalny.

Dziesięć utworów, w których Boss opowiada o prostych ludziach oraz ich problemach i robi to w sposób bardzo interesujący. Być może Boss nagrał lepsze i ciekawsze płyty, ale ten album tez prezentuje się bardzo przyzwoicie. Poza tym, opowieści Bossa nigdy nie są nudne.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bruce Springsteen – High Hopes

High_Hopes

Ten człowiek od 40 lat działa na amerykańskiej scenie muzycznej i jest już żywą legendą. Ale nigdy nie specjalnie gwiazdorzył, ma silna charyzmę i zawsze opowiadał z perspektywy „szarego człowieka”. Ma ksywę Boss i jest kimś, kogo można nazwać „głosem sumienia”. Mowa oczywiście o Bruce’u Springsteenie, który mimo zbliżania się do wieku emerytalnego (rocznik ’49) nie odpuszcza i po dwóch latach pojawia się z nowym materiałem.

„High Hopes” nagrał Bruce ze swoim zespołem E Street Band, a produkcją zajęli się wcześniej pracujący z Bossem Rob Aniello („Wrecking Ball”) i Brendan O’Brien („Magic”, „Working on a Dream”). I wyszła z tego rockowa mieszanka, która potrafi podziałać. Zaczynając od mocnego przytupu (singlowe „High Hopes” i równie mocne „Harry’s Place” z solówkami saksofonu i gitary), a nawet jeśli pojawiają się momenty spokojniejsze (czytaj: mniej gitarowe), to jest to spokój pozorny i będący raczej cisza przed burzą (połowa „American Skin”, gdzie dominuje delikatna elektronika i bardziej wyciszone gitary, które potem „wybuchają”). Nie mogło też zabraknąć szybki i melodyjnych kawałków zahaczających o country („Just Like Fire Would” z trąbkami i smyczkami czy „Down in the Hole”, gdzie pojawia się dziecięcy chór), zaś chórki nadają podniosłości jak w energetycznym „Heaven’s Well” czy pójścia w bardziej etniczne dźwięki (flety i banjo w „This Is Your Sword”). Czyli jest po staremu i bez niespodzianek, co w przypadku Bossa oznacza też silną energię i dynamikę.

Sam Bruce ma tyle charyzmy i siły w głosie, że nawet gdy śpiewa spokojniej, jest to wokal pełen emocji i siły („The Wall”), której mogłoby mu pozazdrościć wielu młodych wykonawców. Nie jest to czcze gadanie, co potwierdza każdy wykonywany tu utwór. Zaś teksty nigdy nie były słabą stroną Bossa, co tylko tutaj potwierdza.

I nie będzie chyba niespodzianką, jeśli powiem, że rok 2014 zaczął się z mocnego uderzenia. Springsteen nie zawiódł i utrzymuje swoja wysoką formę, do której zwyczajnie nas przyzwyczaił. Nadzieje (nawet te wysokie) zostały spełnione.

8,5/10


Bruce Springsteen – Collection 1973-2012

collection_19732012

Ktoś dawno temu kiedyś powiedział, że najlepszymi płytami są składanki – zapewne to był jakiś krytyk. Ale z drugiej strony takie albumy zawierają w pigułce dorobek konkretnego artysty. Zazwyczaj takie składanki wydaje się na specjalne okazje albo po to, by wyciągnąć kasę od fanów. Jak jest w przypadku Bruce’a Springsteena, który w tym roku obchodzi 40-lecie działalności?

Album ten jest kompilacją największych przebojów Bossa od początku swojej działalności, gdzie porównywano go do Elvisa Presleya aż po ostatnią płytę, gdzie bardzo krytycznie patrzy na otaczającą go rzeczywistość. Najpierw mamy rockową gitarę elektryczną, gdzie towarzyszą jej dęciaki i fortepian („Rosalita”,”Thunder Road”, „Born to Run”), a także harmonijka ustna i klawisze („Badlands”, „The Promised Land”) – te utwory cechuje pomysłowa aranżacja i bogate brzmienie. Potem gitara ustępuje miejsca innym instrumentom jak w „Hungry Heart” z pięknymi klawiszami i pianinem, gra akustycznie („Atlantic City” z harmonijką tylko do towarzystwa) czy skrętów w lekko popową stylistykę (podniośle brzmiący „Born in the U.S.A.”. „Dancing in the Dark” czy „Streets of Philadelphia”). Innymi słowy są to najważniejsze hity w dorobku tego twórcy.

Boss sam piszę muzykę i teksty, co nie jest żadnym zaskoczeniem, bo w obu tych polach obraca się wybornie. Głos też ma bardzo charakterystyczny i pełen emocji. Także w tekstach, gdzie opisuje zwyczajne życie, ludzi zagubionych, odrzuconych, rozczarowaniu. A wszystko to w prostych słowach, bez zbędnego patosu czy nadmiernego poetyzowania, co potrafi naprawdę niewielu.

Dla mnie ten album trochę przybliżył mi postać Bossa, którego znałem z ostatniej płyty (naprawdę świetnej). I od tego właśnie są kompilacje, a ta jest naprawdę wyborna.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski