Chinatown

Kino noir zwane też czarnym kryminałem szczyt swojej największej popularności przeżywał w latach 40. i 50., jednak jak wiele gatunków miał okres przesycenia. Nie oznaczało to jednak, iż nie powstawały mroczne opowieści o prywatnych detektywach, brudnych tajemnicach, korupcji i morderstwach. Były już kręcone w kolorze, wykorzystywały wizualne i tematyczne motywy, dlatego nazwano je neo-noir. Ich obecność jest zasługą takich twórców jak Jean-Pierre Melville, Bob Rafelson, Curtis Hanson czy Carl Franklin. Jednak za najlepszego przedstawiciela nowego czarnego kryminału uznaje się „Chinatown” Romana Polańskiego z 1974 roku.

Jak wiele filmów z tego gatunku historia osadzona jest w Los Angeles lat 30. – mieście pełnego słońca, piasku i skwaru. Tutaj pracuje J.J. Gittes (Jack Nicholson), były gliniarz, a obecnie prywatny detektyw. Powodzi mu się nieźle, głównie prowadząc klasyczne sprawy typu żona zdradza swojego męża albo na odwrót. Pozornie kolejna sprawa wydawała się być czymś takim: żona (Diane Ladd) podejrzewa męża o problemy z wiernością. Tylko, że mężem jest Mulwray, główny inżynierem w Departamencie Wodnym ratusza i to mogłoby dać niepotrzebny rozgłos. Jednak Gittes jest zbyt doświadczonym szpiclem, by nie zdobyć dowodów. Wtedy dzieją się trzy poważne rzeczy: zdjęcia niewiernego mężczyzny trafiają do pracy, pojawia się prawdziwa pani Mulwray (Faye Dunaway) z pozwem i zarzutami o oszustwo oraz – jakby tego było mało – sam Mulwray zostaje znaleziony martwy. Detektyw próbuje rozgryźć kto to tak naprawdę wynajął oraz o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.

Polański w „Chinatown” tworzy prawdziwy labirynt, w którym my (tak jak Gittes) próbujemy się odnaleźć. Pozornie proste zadanie jest tak naprawdę fasada, kryjąca o wiele bardziej skomplikowaną intrygę. I jak zawsze w tej konwencji, chodzi o pieniądze, władzę oraz kilka brudnych tajemnic. Co uderza przy pierwszym spotkaniu to cięte dialogi, niepozbawione ironii, a także bardzo stylowa warstwa wizualna. Od zaskakująco szczegółowej scenografii (eleganckie meble, żaluzje) przez opartą na fortepianie muzyce Goldsmitha aż po kostiumy i samochody. Cały czas jednak czuć, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana a korupcja głębsza, wręcz nie do zatrzymania. Morderstwa, oszustwo, wpływowy biznesmen Noah Cross, kazirodztwo, woda, odcinanie nosa – wszystko bardzo powoli jest odkrywane w precyzyjnym scenariuszu. Aż do bardzo gorzkiego finału, wywracającego oczekiwania do góry nogami.

Wszystko na barkach trzyma fenomenalna obsada. Najbardziej błyszczy tu Jack Nicholson w roli Gittesa. Aktor jest o wiele bardziej stonowany i opanowany niż zazwyczaj, używający swojego sprytu oraz ciętych ripost do wybrnięcia z każdej sytuacji. Jednak nie bardzo lubi być robiony w konia, co napędza jego ego. A także wiele przekazuje za pomocą samej twarzy. Równie zjawiskowa jest Faye Dunaway, czyli pani Mulwray. Chłodna, zdystansowana i bardzo elegancko wysławiająca się, jednak jest w niej coś niejednoznacznego, co umieściłoby ją w szufladce femme fatale. Między tą dwójką czuć napięcie, nabierające z każdą sceną intensywnością. Jednak film skradł dla mnie John Huston w roli śliskiego Noah Crossa – bardzo opanowanego, pozbawionego wyrzutów sumienia biznesmena. Pojawia się rzadko, ale jego obecność jest bardzo silna, zapadająca w pamięć.

Nic dziwnego, że „Chinatown” jest uważane za jedno z największych osiągnięć Polańskiego. Jego precyzyjna reżyseria buduje poczucie, że obcujemy jesteśmy w świecie, gdzie wszyscy są zamieszani, a my nadal nie widzimy całego obrazka. Wciągający labirynt z fantastycznym aktorstwem, niezapomnianymi dialogami oraz bardzo ponurym finałem. Bardzo wredne kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Elita zabójców

Mike Locken i George Hansen są agentami prywatnej agencji wywiadowczej ComTech, która współpracuje z CIA. Panowie zajmują się ochroną klientów, którzy są ścigani przez swoich wrogów ze swojego kraju. Podczas jednej z takich akcji, Hansen zdradza, zabijając „towar” i ciężko raniąc Lockena. Mężczyzna powoli wraca do zdrowia, jednak nie ma szansy powrotu do firmy. Do czasu, kiedy CIA daje zadanie ochrony japońskiego polityka do momentu wyjazdu z kraju. Zamachu ma dokonać Hansen razem z japońską mafią, co daje Lockenowi szansę do wyrównania rachunków.

elita_zabjcw1

Fabuła brzmi jak typowy film sensacyjny, jednak gdy za taką historię odpowiada „Krwawy Sam” Peckinpah należy liczyć się z czymś mocnym, ostrym i z najwyższej półki. Jednak film z 1975 roku nie wytrzymał próby czasu. Początek nie zapowiada katastrofy – szybki montaż, ujęcia w półmroku, eksplozja i ucieczka samochodem. Napięcie budowane jest stopniowo, a dynamiczny montaż z przeplatającymi się czasowo wydarzeniami powoduje, że to się świetnie. Wszystko się jednak sypie w momencie, gdy nasz bohater wraca do zdrowia. Niby porusza się o lasce i – na początku – kuleje, jednak potem tego nie widać zbyt mocno. Zwłaszcza, gdy lekarze mówią, że zostanie kaleką do końca życia. Tutaj widać pewną niekonsekwencję.

elita_zabjcw2

Nie to jednak jest problemem, ale brak kompletnego zaangażowania. Niby są próby budowania suspensu (pierwszy zamach na lotnisku, strzelanina na ulicy czy finałowa konfrontacja na statku), ale to nie działa. Dodatkowo jeszcze te starcia z ninja oraz sceny kung-fu, zrobione jakoś bez finezji i wyglądające po prostu śmiesznie. A pojedynek Lockena z Hansenem czy motywy zdrady i lojalności w cynicznym, brudnym świecie nie wybrzmiewają zbyt mocno. Sytuację częściowo próbują ratować niezłe dialogi, pełne ciętego humoru oraz świetny montaż.

elita_zabjcw3

Mimo że reżysersko i scenariuszowo „Elita zabójców” jest rozczarowująca, to aktorsko nadal się broni. Jest to zasługa bezbłędnego Jamesa Caana oraz Roberta Duvalla. Pierwszy w roli uczciwego i lojalnego najemnika jest przekonujący, zarówno w scenach akcji, jak i w momentach pokazujących jego rehabilitację, a drugi jako jego przeciwieństwo – bezwzględny, cyniczny gracz, nie patyczkujący się z nikim. Obydwaj świetnie się uzupełniają, a z drugiego planu warto wyróżnić Burta Younga (cwany kurdupel Mac) i Bo Hopkinsa (lekko psychopatyczny Miller).

elita_zabjcw4

„Elita” powszechnie jest uznawana za jeden z najsłabszych filmów Peckinpaha, który rzadko rozczarowywał swoich widzów. Pomysł był interesujący, jednak pewne elementy (kung-fu) delikatnie mówiąc, gryzą się ze sobą, a reżyseria zawodzi. Jest kilka perełek, jednak to za mało, by mówić o w pełni udanym kinie sensacyjnym. Obejrzeć można, ale „Krwawy Sam” bywał w lepszej formie.

6/10

Radosław Ostrowski