Soundgarden – Batmotorfinger (25th Anniversary Edition)

Soundgarden

Wczoraj w wieku 52 zmarł Chris Cornell – jeden z najbardziej wyrazistych głosów w historii muzyki rockowej oraz ikona muzyki grunge. A skoro tak, by nie zapomnieć o tym twórcy, sięgnąłem po jeden z albumów macierzystej grupa faceta z Seattle, czyli Soundgarden. W zeszłym roku album „Batmotorfinger” obchodził 25-lecie premiery, więc z tej okazji wydano specjalną edycję płyty, ze zremasterowanym dźwiękiem. Była to pierwsza płyta nagrana z basistą Benem Shephardem.

Zaczyna się od szybkiego uderzenia w postaci powtarzających swoje riffy gitar w „Rusty Cage”, do których dołącza perkusja i bas (mocno wybijający się w środku). Ale w okolicy trzech minut, następuje gwałtowne spowolnienie, gdzie wybija się wyłącznie waląca perkusja, z krótkimi riffami. Mroczniej (i bardziej grunge’owo) czuć w „Outshined”, chociaż na początku myślałem, że to Alice in Chains. Ale po minucie wszystko zaczyna nabierać lekkiego przyspieszenia (chórek w tle, żwawsza gra gitary), by w zwrotce wrócić do stanu początkowego i na koniec podkręcić aurę. Równie wolny, choć riffy niepokojące, jest w „Slaves & Bulldozers”, których nie powstydziłby się Black Sabbath (i nie chodzi tylko o sołowki gitar, ale cały klimat). Przy „Jesus Christ Pose” dochodzi do niemal dzikiego przesteru gitar, co wywołuje dezorientację, a riffy wydają się lekko „orientalne”. Brzmi to wręcz zwierzęco, a mimo lat ma w sobie potężną moc (końcówka to już jazda bez trzymanki, gdzie perkusja może się wyszaleć), podobnie jak bardziej punkowe „Face Pollution” (wpleciono trąbkę) czy zaczynające się przerobionym głosem, mocnym „Somewhere”, gdzie zgrabnie wpleciono akustyczną gitarę. Wolniej zaczyna się „Searching With My Good Eye Closed”, gdzie na początek dostajemy… narratora (Damon Stewart) i odgłosy zwierząt (a także zapętlony riff), by uderzyć sekcją rytmiczną i dwie minuty przed końcem strzelić kompletnie w innym kierunku (głos Cornella niczym echo nakłada na siebie).

Ale nic nie było w stanie przygotować mnie na „Room a Thousand Years Wide”, zaczynającego się od wrzasku oraz przesterów, doprowadzających do ciężkich ciosów gitarą, która tnie niczym osa (i tak samo bzyczy), a na sam koniec jeszcze atakuje psychodeliczny saksofon Scotta Granlunda z krótkimi wejściami trąbki. By ochłonąć, dochodzi do spokojniejszego wyciszenia w „Mind Riot”, gdzie delikatnie gra gitara oraz minimalistyczna perkusja, lecz to tylko zasłona dymna, gdyż zaczyna się robić mroczniej. „Drawing Files” to powrót do siarczystego, brudnego i ostrego grania z kolejną dawką trąbki z saksofonem. Tak samo ciężki (ale bez saksofonu) jest „Holy Water”, a riffy znowu kłują i żądlą oraz wściekły „New Damage”.

Dźwięk robi niesamowite wrażenie, tak samo jak bardzo silny głos Cornella, który na wysokich rejestrach (i wrzaskach) daje z siebie więcej niż wszystko. A jednocześnie każde słowo jest zrozumiałe i czytelne. Nie znaczy to jednak, że nie dostajemy nic więcej. Dochodzą jeszcze trzy płyty (w wersji super deluxe jeszcze DVD), które zawiera wersje studyjne piosenek, czyli przed miksowaniem (plus wydane później „Cold Bitch”, „She’s a Politician”, „Birth Ritual” oraz „Black Rain”) oraz zapis koncertu w Paramount Theatre w Seattle z 1992 roku. I te bonusy czynią całość jeszcze bardziej atrakcyjną, a fani takiego grania muszą mieć tą edycję. Mimo 25 lat na karku, to nadal smakowity album, bez którego rock nie byłby taki sam.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Chris Cornell – Higher Truth

Higher_Truth

Wydawałoby się, że po porażce „Scream” Chris Cornell odpuści sobie granie poza macierzystym i reaktywowanym Soundgarden. Cztery lata temu wyszedł akustyczny „Songbook”, ale dopiero teraz pojawia się nowy materiał.

Tym razem od strony producenckiej Cornella wsparł Brendan O’Brien (współpraca m.in. z Pearl Jam, AC/DC czy Audioslave), wiec powinno być dobrze. Na początek dostajemy akustyczne, ale dynamiczne „Nearly Forgot My Broken Heart” z „zabrudzonym” krzykiem w refrenach. Dalej też jest raczej spokojna gra gitary akustycznej, chociaż odzywa się elektryczna (westernowy „Dead Wishes”, popowy „Worried Moon” czy brudniejszy „Before We Disappear”), Utwory zaczynają się zlewać w jedno, a gitarowe popisy Cornella przestają robić wrażenie. Przynajmniej do połowy, bo wtedy robi się ciekawiej. Smyczki w „Josephine”, trąbka i fortepian w „Murderer of Blue Skies” czy mocniejsza gitara w tytułowym utworze to świetne ubarwiacze. Nie brakuje też dynamicznych numerów (szybki „Only These Words” i orientalny „Our Time in the Universe” ), jednak nie ma ich zbyt wiele.

Fani powinni się zaopatrzyć w wersję deluxe z dodatkowymi 3 utworami i o dziwo są bogato aranżowane, dobrze uzupełniając podstawkę (tylko remix „Our Time in the Universe” psuje wrażenie). Cornell robi dobry krok w naprawieniu swojej reputacji, jednak bardziej wolę jego kawałki z Soundgarden. Wstydu nie ma.

7/10

Radosław Ostrowski

 

 

Chris Cornell – Euphoria Mourning (remastered)

Euphoria_Mourning

Cornell to jeden z najbardziej wyrazistych wokalistów rockowych końca wieku XX. Razem z zespołem Soundgarden stał się jedną z ikon grunge’u, jednak potrafił działać nie tylko ze swoim macierzystym zespołem. było jeszcze Temple of the Dog i Audioslave, ale też działalność solowa. Właśnie w tym roku wychodzi zremasterowany debiut solowy Cornella z 1999 roku.

Za produkcję „Euphoria Mourning” (na początku wydano ten album z poprawną pisownią tytułu) odpowiadał Cornell oraz Alain Johannes z Natashą Shneider (oboje z zespołu Eleven).  I mimo upływu lat, to nadal mocny i ciekawy album. „Can’t Change Me” z zadziornymi riffami gitarowymi oraz spokojniejszą perkusją w refrenie może się kojarzyć z Soundgarden. Mniej typowy jest „Flutter Girl”, z mieszanką riffów elektrycznych i akustycznych oraz odgłosami cofania płyty oraz zmieniający tempo „Mission”. Są też obowiązkowe ballady („Preaching The End Of The World” z dziwaczną perkusją w tle oraz akustyczną gitarą czy „Follow My Way” z brudnym basem i mocniejszymi uderzeniami pod koniec) i parę zaskoczeń. Do tych drugich wlicza się „When I’m Down”, którzy zaczyna się jak jazzowy numer z fortepianem, by powalić mocniejszych riffem oraz krzyczącym Cornellem pod koniec czy okraszony łagodnymi riffami „Wave Goodbye”. Nawet jeśli są jakieś skręty w inną estetykę, to tylko złudne wrażenie (akustyczna „Sweet Euphoria” czy „Disappearing One” z dużą ilością Hammonda), co tylko wzbogaca ten debiut.

Potwierdza on dwie rzeczy, że Cornell ma świetny głos (zremasterowany dźwięk pozwala to dostrzec jeszcze mocniej) i ma dryg do pisania dobrych melodii. Potem jego solowa kariera potoczyła się niezbyt dobrze, ale miał mocne uderzenie na dzień dobry. Chociaż nie dostajemy niczego więcej (zero dodatków), nie zmienia to faktu, że to piekielnie dobra płyta. Krążą plotki, że Cornell w tym roku pojawi się z własnym materiałem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Soundgarden – Echo of Miles: Scattered Tracks Across the Path

Echo_of_Miles

Każdy fan grunge’owej muzyki zna Chrisa Cornella i jego kompanię zwaną Soundgarden. W latach 90. stworzyli dwa wielkie hity: „Black Hole Sun” i „Spoonman”, które przyniosły im sławę. W 1997 roku grupa się rozpadła, by wrócić w 2010 roku. Teraz wychodzi 3-płytowa składanka.

Dlaczego warto zwrócić na nią uwagę? Bo zawiera rarytasy, utwory koncertowe, piosenki ze stron B singli oraz nieznane dotąd kompozycje na przestrzeni całej historii grupy (gry jeszcze na basie grał Hiro Yamamoto).

Pierwsza płyta to „originals”, czyli utwory znane z singli i składanek, ułożone chronologicznie. Nie brakuje tutaj zarówno garażowej energii (przebojowy „Sub Pop Rock City” z metalicznym basem), cięższego riffu („Toy Box”), odrobiny mroku („Heretic” ze środkiem w rytmie walca) oraz psychodelii („Fresh Deadly Roses”). Nawet dziwaczne eksperymenty (zapętlona gitara w koncertowym „HIV Baby”) oraz wokalizy w chórkach (potężny „Cold Bitch”, gdzie Cornell śpiewa prawie jak Robert Plant z czasów Led Zeppelin) i mamy tutaj możliwość prześledzenia narodzin stylu Soundgarden. Nawet jak się pojawiają łagodniejsze kawałki (dziwnie niepasujący do całości „Show Me” czy szybki „She’s a Politician”), to one są jedynie dowodem rzemiosła. Ekipa Cornella jest najlepsza wtedy, gdy gra ciężko jak w metalowym „Birth Ritual”, gdzie w refrenie słychać nakładające się głosy, a twardy bas i gitarą robią wielką rozwałkę na uszach. Podobnie jest, gdy bawią się tempem („She Likes Surprises”), umieszczają inne dźwięki  (rozmowy w „Toy Box” czy warkot motoru w „Kyle Petty, Son of Richard” z przerobionym wokalem Cornella). Na samym końcu tej części dostajemy jeszcze dwa premierowe kawałki. „Kristi” ma mocne, perkusyjne uderzenie oraz dziwacznie brzmiącą gitarę z ciężkim klimatem. Z kolei „Storm” jest troszkę lżejszy, ale czuć klimat i styl Soundgarden (producentem był stary znajomy zespołu– Jack Endino, który pracował też z Nirvaną przy „Bleach”).

Drugi album to z kolei covery – wiadomo, każdy szanujący się zespół gra utwory innych wykonawców. Tutaj jest rozrzut wykonawców ogromny: od kawałków z lat 50. („Smokestack Lightning” Howlin’ Wolf) przez Bitelsów (wielokrotnie przerabiane „Come Together”, które brzmi ciężej czy dynamiczne “Everybody’s Got Something to Hide Except Me and My Monkey ) czy Black Sabbath („Into the Void”). Spora część utworów pochodzi z sesji audycji BBC “Friday Rock Show” oraz z koncertów, co jest tylko dodatkowym smaczkiem.

Z kolei trzeci album to ciekawostki – utwory instrumentalne, wśród których mamy dwa nieznane wcześniej utwory. „Twin Tower” to krótki instrumentalny popis gitary elektrycznej oraz perkusji, zaś „Night Surf” to zupełnie inny kaliber, które  brzmi jak… The Doors (staroświeckie klawisze, akustyczne brzmienie gitar), pokazujących kompletnie inne oblicze zespołu, bardziej eksperymentalne („Jerry Garcia’s Finger” z dźwiękami przewijania).

Już sam rozmiar może wielu zmiażdżyć, jednak za ilością idzie też jakość, pozwalajaca uprzyjemnić czekanie na nowy album Cornella i spółki. Jest szansa, że będzie lepiej niż w „King Animal”, a sam wokal frontmana jest po prostu fenomenalny (zwłaszcza przy starszych utworach).

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski