Superman IV

O k******************a!!!!!!Jeśli to są pierwsze słowa po seansie, nie wróży to zbyt wiele. I w zasadzie mógłbym zakończyć na tym recenzję czwartej przygody Człowieka ze Stali o aparycji Christophera Reeve’a. Ale to byłoby zbyt łatwe i zbyt proste, więc czas na zrobienie małej rzeźni nad filmem z 1987 roku.

W nowym filmie Superman tym razem mierzy się z paroma dużymi perturbacjami. Po pierwsze, Daily Planet zostaje wykupiona przez wydawcę brukowców, Warfielda (Sam Wanamaker). Innymi słowa, nie liczy się jakość pisanych tekstów, tylko ilość sprzedanych egzemplarzy. Po drugie, pokojowy szczyt między USA a ZSRR zakończył się klęską i kraje dalej planują się zbroić nuklearnie. Przez co jeden z uczniów, niejaki Jeremy wpada na GENIALNY pomysł, by Superman rozwiązał tą sprawę. I nie uwierzycie, zabiera cały nuklearny arsenał i wysyła prosto w Słońce. Przepraszam, co k****a?? No i jeszcze Lex Luthor (Gene Hackman) ucieka z więzienia, tym razem z pomocą siostrzeńca (Jon Cryer). Cel jest jeden i jeden tylko: zabić Supermana. W tym celu tworzy Nuclear Mana.

Tym razem za kamerą stanął Sidney J. Furie, znany najbardziej ze szpiegowskiego thrillera „Teczka Ipcress” oraz lotniczego akcyjniaka „Żelazny Orzeł”. Tym razem prawa do Supermana wykupiło od Salkindów Cannon Films, czyli specjaliści od kina klasy B. Jednak w połowie lat 80. panowie postanowili wpompować więcej kasy w swoje tytuły, by rywalizować z wielkimi studiami z Hollywood. Ale żadna z nich nie odniosła sukcesu i co gorsza, przed rozpoczęciem zdjęć odcięto połowę budżetu. To jednak nie usprawiedliwia tego pierdolnika, który dostaliśmy. Już od samego początku rzeczy dzieją się bez ładu i składu. Otóż radziecki pojazd z kosmonautami (w tym jeden to śpiewa „My Way” Sinatry w swoim języku) zostaje uderzony przez… jakiś odłamek. Skąd, jak, dlaczego? Nie wiadomo. Tutaj wiele rzeczy dzieje się przypadkowo (gdy Lois Lane wsiada do pociągu metra, to kierowca dostaje zawału), postacie ze sceny na scenę zmieniają swój charakter (córka nowego właściciela, co najpierw chce uwieść i przelecieć Clarka, by potem podążać ku idealizmowi – kiedy do tego doszło?) oraz motywację (Nuclear Man widząc zdjęcie panny Warfield chce ją mieć – bo tak?? i zabiera ją ze sobą… w kosmos – bez żadnego skafandra, butli z tlenem. Ona by tego nie przeżyła!!!). Im dalej, tym rzeczy są bardziej idiotyczne oraz kuriozalne (pokonanie Nuclear Mana przez Człowieka ze Stali przy pomocy… windy – to są jakieś jaja czy podwójna randka, gdzie Clark i Superman muszą być jednocześnie).

Do tego technicznie jest strasznie, strasznie słabo. Wszystko kompletnie wyprane z kolorów, efekty specjalne są specjalnie tragiczne (szczególne sceny latania, które niemal wyglądają tak samo i nasz bohater ma wyprane kolory kostiumu czy naprawa Wielkiego Muru Chińskiego… wzrokiem), modele są wyraziście widoczne. A żeby jeszcze bardziej pokazać taniość tego filmu, ostatnie ujęcie jest ŻYWCEM wzięte z pierwszego Supermana. O dziwnych postsynchronach w wypowiadaniu dialogów nie chce mi się nawet gadać. Cholera jasna, James Cameron rok wcześniej zrobił drugiego „Obcego” na podobnym budżecie, co ten film i wygląda on dużo, DUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUŻO lepiej.

„Superman IV” to totalna katastrofa, która niemal zamordowała kino superbohaterskie i całe szczęście, że dwa lata później pojawił się „Batman” Tima Burtona. Scenariusz jest poszatkowany, chaotyczny, pozbawiony jakiejkolwiek logiki, reżyseria praktycznie nie istnieje, zaś aktorzy (poza Reevem i Hackmanem) są równie zagubieni jak ja. Totalny syf, padaka oraz o jednego Supermana za dużo.

2/10

Radosław Ostrowski

Superman III

Trzeci film o Supermanie był w planach po sukcesie poprzedników, jednak na kontynuację trzeba było czekać trzy lata. Salkindowie mieli różne pomysły, w tym udział wrogów z kosmosu, ale więcej do powiedzenia miało Warner Bros. Wrócił za kamerę Richard Lester oraz poprzedni scenarzyści (David i Leslie Newman), a także Christopher Reeve w roli Człowieka ze Stali. Jednak tutaj ewidentnie coś się tu wykoleiło.

„Trójka” w zasadzie jest osobną opowieścią, nie powiązaną z poprzednimi częściami. Tutaj Clark Kent (Christopher Reeve) wraca do Smallville na zjazd absolwentów, więc spędza o wiele mniej czasu w Metropolis. Wydaje się to całkiem fajnym powrotem na stare śmieci oraz pierwszej miłości, Lany Lang (Annette O’Toole). I ku ich zdumieniu nadal coś między nimi iskrzy. Jednak pojawia się pewien nowy wróg, czyli chciwy biznesmen, Ross Webster (Robert Vaughn). Jak na potentata chce mieć monopol na wszystko: od kawy po ropę naftową. Do tego zmusza szantażem jednego ze swoich pracowników, Gusa Gormana (Richard Pryor), który także zarąbał troszkę kasy z firmy dla siebie.

Lester był bardzo znany ze slapsticku i ten humor uderza niemal od samego początku, gdzie poważne sytuacje (napad na bank) przeplata się z masą pomyłek: wyrwanie się psa-przewodnika niewidomemu, poślizgnięcia, spadająca na głowę farba, zapchany wodą samochód itp. I to wydaje się jakieś takie wybijające, jakby kompletnie przyklejone na siłę. Jak choćby, gdy Gorman próbuje włamuje się do satelity (lekko podchmielony) przy okazji doprowadzając do m. in. zepsucia sygnalizacji świetlnej (symbole ludków zaczynają się bić) czy awarii światła. Co gorsza nawet poważne czy pełne uroku momenty są przez tani żart torpedowane jak choćby piknik Clarka z Laną.

Sama intryga jest dość prosta, jednak Superman w zasadzie jest tu tłem. Twórcy więcej czasu spędzają na postaci granej przez Richarda Pryora i jest to dziwny taniec, w którym motywacja i portret psychologiczny jest co najmniej niespójny. Z jednej strony pozbawiony pracy, nagle okazuje się utalentowanym specem od komputerów, co chce dużo zarobić, jednocześnie jest łatwo podatny na manipulację i szantaż, by w finale pokazać się z dobrej strony. Próbuje się tez z niego robić trochę błazna, lecz to zwyczajnie nie działa. Nawet jak pojawiają się potencjalnie ciekawe pomysły (zbyt duża ufność w komputery oraz coś na kształt AI czy „zły” Superman), zostają one ledwo liźnięte i niewykorzystane. Szczególnie kwestia naszego herosa, przechodzącego na ciemną stronę, dawała duże pole manewru. Ale ponieważ film ma kategorię PG, ta postać nie wywołuje takiego zamieszania oraz chaosu, jaki mógłby zrobić (zamiast przestawić krzywą wierzę w Pizie na prostą czy zdmuchując znicz olimpijski). Muszę jednak przyznać, że walka Kenta ze swoją ciemną stroną na złomowisku jest jednym z nielicznych momentów angażujących emocjonalnie. Tak samo jak finałowa konfrontacja z superkomputerem, gdzie jedna z postaci staje się… cyborgiem (przerażający moment). Jednak poza tym, całość to ogromny krok w tył, jeśli chodzi o historię czy ton.

Aktorsko nadal jest całkiem dobrze. Reeve chyba tutaj wygląda najlepiej fizycznie, zaś granie Człowieka ze Stali weszło mu w krew. I potrafi zaskoczyć, pokazując bardzo przekonująco „złą” inkarnację. Ale prawdziwym odkryciem była dla mnie Annette O’Toole oraz jej bardzo silna chemia z Reevem. Jej Lana ma w sobie zarówno masę uroku (wnosząc troszkę świeżości), ale też odrobina zwyczajności. Uwielbiam zarówno scenę pikniku, jak i nakręcony w jednym ujęciu moment wspólnego sprzątania po zjeździe, gdzie kobieta zaczyna mówić o poczuciu niespełnienia. Chciałbym więcej takich momentów, bo dodają one większego ciężaru oraz zaangażowania. Z kolei Pryor robi, co może, by ożywić swoją postać, lecz scenariusz podcina mu skrzydła. Przyzwoicie wypada Robert Vaughn, ale dla niego granie opanowanych antagonistów to łatwizna.

Trzeci „Superman” jest sporym krokiem wstecz. Nadal jest parę dobrze zrobionych scen akcji (pożar fabryki chemikaliów czy finałowe starcie), sceny latania są solidne, a aktorzy starają się wyciągnąć maksimum z materiału. Jednak Lester na siłę pcha całość w stronę (niezbyt zabawnej) komedii, zaburzając ton i niemal rozsadzając warstwę emocjonalną. Spory zawód, choć najgorsze dopiero przede mną.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Superman II

Druga część „Supermana” powstawała równolegle z pierwszą, jednak zwolnienie reżysera Richarda Donnera mocno namieszało. Jego miejsce zajął współpracujący wcześniej z Salkindami Richard Lester, a jakby było mało problemów w trakcie post-produkcji poprzednika zmarł autor zdjęć Geoffrey Unsworth oraz scenograf John Barry. Do tego, by Lester mógł widnieć jako reżyser w czołówce według ówczesnych przepisów musiał nakręcić minimum 40% filmu, jednak problem by w tym, iż w momencie zwolnienia Donner nakręcił 75% scenariusza. Więc trzeba było nakręcić całość od nowa, zaś część obsady (m. in. Gene Hackman i Marlon Brando) odmówili udziału w dokrętkach. Ale czy drugie spotkanie z Człowiekiem ze Stali jest równie udane jak poprzednik?

Całość zaczyna się parominutowym streszczeniem poprzednika wplecionym w czołówkę, po czym wskakujemy do Paryża. Tam pod Wieżą Eiffla terroryści wzięli zakładników i grożą użyciem bomby wodorowej, zaś Lois Lane (Margot Kidder) próbuje napisać relację z wydarzenia. Superman (Christopher Reeve) powstrzymuje plan, wysyłając bombę w przestrzeń kosmiczną. To jednak doprowadza do uwolnienia wygnanych do Strefy Widmo zbuntowane trio z Kryptonu: generała Zoda (Terence Stamp), Ursę (Sarah Douglas) oraz niemego Nona (Jack O’Halloran). Jakby tego było mało cwany Lex Luther (Gene Hackman) ucieka z więzienia i udaje mu się znaleźć Twierdzę Samotności, zaś Lane zaczyna podejrzewać kto znajduje się pod peleryną herosa.

Ku mojemu zdumieniu Richard Lester odnajduje się przy tym filmie zaskakująco dobrze. Udaje się zachować ton poprzednika, choć nowy reżyser dodaje więcej (na szczęście subtelnego) humoru. Tempo jest może wolniejsze, jednak jest tu sporo przestrzeni na kluczowe wątki oraz postaci. Z jednej strony coraz bardziej kwitnąca relacja Lois z Supermanem, gdzie znowu jest sporo uroku, a także pewnej istotnej decyzji. Mianowicie nasz heros postanawia dla kobiety zrezygnować ze swoich mocy i żyć jak śmiertelnik. Niejako przy okazji pojawiają się (jak na tego typu kino) zadawane mimochodem pytania o sens i cenę poświęcenia swojego powołania dla „normalnego” życia.

Z kolei nowe zagrożenie w postaci Zoda i spółki jest jednocześnie poważne, bo posiadają takie same moce oraz umiejętności jak Kal-El, ale pełnią też (przynajmniej na początku) funkcję fish out of water. Wyglądają groźnie, sieją postrach i zniszczenie jak w małym miasteczku, gdzie nawet wojsko nie jest w stanie sobie poradzić. Oraz dość szybko (zbyt szybko) przejmują władzę nad Białym Domem. Niemniej ta sekwencja jak i walka w Metropolis to najjaśniejsze momenty tego filmu. A jakże mógłbym zapomnieć o finałowej konfrontacji w Twierdzy Samotności, dającej masę satysfakcji i domyka tą dylogię. I a propos nowych postaci najbardziej wybija się tu absolutnie świetny Terence Stamp w roli żadnego władzy oraz zemsty Zoda.

Reszta obsady nadal dowozi i wypada świetnie (całość znowu kradnie niezawodny Gene Hackman, Christopher Reeve pewniej wypada w roli Supermana, mając też troszkę odrobinę poważniejszych scen, zaś Margot Kidder to esencja uroku), muzyka nadal ma w sobie ducha Johna Williamsa i to cholernie dobrze wygląda. Zadziwiająco udana kontynuacja, dorównująca poziomem filmowi Donnera, czego raczej się nie spodziewałem. Jednak pojawia się ostrzeżenie, że powstanie ciąg dalszy.

7/10

Radosław Ostrowski

Superman (1978)

Już w ten piątek do kin pojawi się nowa inkarnacja Supermana od Jamesa Gunna i uznałem, że to będzie świetna okazja by zapoznać się (lub przypomnieć) filmowe wcielenia Człowieka ze Stali. Pomijam wersję Zacka Snydera, bo też już u mnie są zrecenzowane – dawno, ale jednak. Więc zacznijmy od samego początku, czyli roku 1978.

Droga do realizacji była dość wyboista, a pomysł na ekranizację ikonicznej postaci z komiksów DC pojawił się w głowie producenta Ilyi Salkinda pod koniec 1973 roku. Niecały rok później udało się nabyć prawa od DC Comics, jednak proces poszukiwania reżysera, scenarzysty oraz aktorów był bardzo żmudny. Plus plan był taki, by od razu nakręcić pierwszą i drugą część, dystrybuowane przez Warner Bros. Planowano zatrudnić Williama Goldmana (znany ze scenariusza m. in. do „Butch Cassidy i Sundance’a Kida”) czy Leigh Brackett, jednak ostatecznie za sumę 600 tysięcy dolarów namówiono samego Mario Puzo. Autor „Ojca chrzestnego” napisał ogromny (ponad 500 stron) scenariusz i choć producenci uważali samą historię za solidną, to jednak była zbyt duża, więc wynajęto Roberta Bentona oraz Davida Newmana do przepisania tekstu. Benton w tym czasie pracował jako reżyser nad filmem „Ostatni seans”, więc Newman ściągnął swoją żonę Leslie do pomocy. Jednocześnie cały czas szukano reżysera i pod uwagę brano same mocne nazwiska pokroju Francisa Forda Coppoli, Williama Friedkina, Petera Yatesa, Sama Peckinpaha czy nawet… George’a Lucasa. Bliski podpisania umowy był znany z paru filmów o Bondzie Guy Hamilton, jednak kiedy produkcja została przeniesiona z Włoch do Wielkiej Brytanii zrezygnował. Powód? Problemy zdrowotne oraz… podatki.

To skomplikowało sprawę, ale Salkindowie zobaczyli „Omen” Richarda Donnera i będąc pod sporym wrażeniem, postanowili zatrudnić jego. Reżyser nie był fanem stworzonego scenariusz, uznając go za zbyt campowy, więc sięgnął po pomoc Toma Mankiewicza. W końcu udało się dopasować scenariusz, po długich poszukiwaniach dobrać obsadę (w tym już wcześniej zatrudnionych Marlona Brando i Gene’a Hackmana) zaczęto prace. Udało się nakręcić cały pierwszy film i 75% drugiego, kiedy prace nad „dwójką” wstrzymano, by skupić się na post-produkcji „Supermana”. Wskutek konfliktu między reżyserem a producentami Donner został zwolniony, a drugą część dokończył (i niejako nakręcił od nowa) Richard Lester.

To tyle tego baaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo długiego wstępu i wprowadzenia, więc skupmy się na samym filmie. Sama historia jest prosta jak konstrukcja cepa. Najpierw trafiamy na Krypton, gdzie zesłani z planety zostaje trójka spiskowców pod wodzą generała Zoda (Terence Stamp). Sam Krypton zmierza ku zagładzie, co stwierdza Jor-El (Marlon Brando), lecz zostaje zignorowany przez rządzącą Radę. Decyduje się umieścić swojego syna, Kal-Ela w specjalne kapsule razem z całą zgromadzoną wiedzą o Wszechświecie. Tuż po jej wystrzeleniu planeta zostaje zniszczona, zaś malec uderza w okolice amerykańskiej farmy Kentów. Przebywa tam aż do wieku 17 i po śmierci „ojca” opuszcza farmę, by trafić na biegun. Dzięki zielonemu kryształowi buduje tam twierdzę samotności, gdzie razem z duchem Jor-Ela przez lata kształci się i jako Superman przybywa do Metropolis. Resztę znacie, zatrudnia się jako Clark Kent w gazecie Daily Planet, robiąc z siebie kompletną pierdołę. No i jeszcze Lex Luther (Gene Hackman) kombinuje, bruździ, chcąc doprowadzić do zniszczeń dla własnych korzyści.

Reżyser Richard Donner robi wszystko, byśmy uwierzyli w ten świat i widać, że szanuje materiał źródłowy. Już czołówka, w której mamy pokazany na ekranie pierwszy komiks Supermana (wszystko na ekranie filmowym), pokazuje tą miłość. Nadal wrażenie robi tutaj zarówno sam wygląd planety (scenografia i design), a także kolejnych lokacji: farma Kentów (łany zboża ładniejsze niż w „Gladiatorze”), Forteca Samotności, siedziba Daily Planet czy ukryta kryjówka Luthora. Scenografia, kolorystyka, kostiumy – tutaj wydaje się wszystko namacalne. O dziwo, jest tu całkiem sporo humoru, który nie wydaje się wymuszony i naprawdę bawi (Superman rozprawiający się z drobnymi złodziejaszkami). A jednocześnie film ma w sobie sporo uroku, mimo pewnej naiwności.

Jedyne słabsze momenty pojawiają się w finale oraz w kilku scenach z użyciem efektów specjalnych. Zakończenie, gdzie Superman zmienia bieg historii jest pozbawione logiki i sensu, a on sam nie ponosi żadnych konsekwencji. A przecież wyraźnie mu mówiono, że nie ma ingerować w historię ludzkiej rasy i robi to. Z drugiej strony parę scen z użyciem projektora nie zestarzało się zbyt dobrze, co wybijało z seansu (kilka momentów z latającym Supermanem czy wystrzelonymi rakietami).

Nadrabia to wszystko bardzo dobrze poprowadzona obsada. Christopher Reeve w roli Supermana i Clarka Kenta jest po prostu idealny. Ma zarówno świetną prezencję, gdy nosi kostium Człowieka ze Stali, nawet jak się wzbija w powietrze czy lata wypada bardzo przekonująco. Także zgrywając kompletnie bezradnego, wręcz pierdołowatego i lekko ekscentrycznego Clarka Kenta nie popada w fałsz. Nic dziwnego, że nikt nie zorientował się, że Superman oraz Clark Kent to ta sama osoba. Równie świetna jest Margot Kidder, czyli ambitna, sprytna Lois Lane (choć ma pewne problemy z poprawnym pisaniem słów) oraz bardzo ekscentryczny Gene Hackman w roli egoistycznego geniusza zbrodni Lexa Luthora. W ogóle drugi plan jest przebogaty, choć chciałoby się parę postaci na dłużej (zwłaszcza Marlona Brando w roli Jor-Ela czy Glenna Forda jako Jonathana Kenta), bo wypadają tak dobrze.

Miałem spore obawy czy po tylu latach i bez żadnych efektów komputerów film Richarda Donnera zniesie próbę czasu. I choć widać ówczesne ograniczenia technologiczne, czasami fabuła jest skondensowana i lekko chaotyczna, ale jednocześnie jest tu dużo miłości do materiału źródłowego, sporo wyobraźni oraz zaskakującej lekkości. Reżyser pokazał, że człowiek jest w stanie latać i wygląda to bardzo przekonująco, mimo ponad 45 lat na karku.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Okruchy dnia

Rok 1958. James Stevens jest kamerdynerem pracujący w rezydencji Darlington Hall. Po śmierci poprzedniego właściciela, lorda Darlingtona, lokaj teraz służy byłemu amerykańskiemu kongresmenowi Lewisowi. Ten daje swojemu służącemu wolne, które zamierza wykorzystać, by wyjechać na wschód kraju, by spotkać się z byłą gospodynią domu, panią Kenton.

okruchy1

Kino historyczne/kostiumowe było domeną Jamesa Ivory’ego – Amerykanina zakochanego w brytyjskiej literaturze i kulturze. Przenosząc na ekran powieść Kazuo Ishiguro, z jednej strony odtwarza realia życia na dworze w latach 30. XX wieku, a jednocześnie opowiada historię miłości dwojga ludzi, którzy nigdy jej sobie nie wyznali. Dwutorowość fabuły (podróż Stevensa przeplata się ze wspomnieniami z czasów świetności dworu) bardzo uatrakcyjnia ten film, choć sprawia on wrażenia nudnego, spokojnego, choć bardzo eleganckiego. Ale to tylko pozory, moi drodzy. Bo emocje, które nie są wypowiedziane, są bardzo namacalne i widoczne, pokazane drobnym spojrzeniem, przerwanym słowem. Ivory jest bardzo wnikliwym obserwatorem, zaś realizacja jest po prostu perfekcyjna – zdjęcia, montaż, muzyka, scenografia, kostiumy, nawet dźwięk są nierozerwalną częścią tego filmu. Takie filmy po prostu się ogląda i ogląda, i ogląda. I zachwyca, nie potrafię tego opisać słowami. Ale jest to też pewna refleksja nad człowiekiem, który idzie zgodnie z rytmem czasu i dąży do perfekcji w swojej profesji (tutaj: idealnego kamerdynera).

Także aktorstwo jest tutaj znakomite i nie chodzi mi tu tylko o główne role, ale nawet o epizody, na co rzadko się zwraca uwagę. Początkowo Anthony Hopkins może sprawiać wrażenie nie pasującego do roli kamerdynera, ale po raz kolejny ten aktor pokazał geniusz. Stevens w jego wykonaniu to perfekcjonista w swoim fachu, który nie zwraca uwagę ani na poglądy czy przekonania swoich pracodawców, tylko stara się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Dlatego nie wypowiada się na tematy polityczne, gospodarcze czy społeczne. Tłumi w sobie wszelkie emocje (najbardziej wylewny staje się, gdy upuszcza butelkę wina), ale oczy „mówią” co innego. To samo powiem na temat Emmy Thompson, która też wspina się na wyżyny swojego talentu jako gospodyni, która wzbudza większą sympatię. Oboje grają koncertowo, ale poza nimi wybijają się równie przedni James Fox (lord Darlington, sympatyzujący z Niemcami), Christopher Reeve (kongresmen Lewis) czy Hugh Grant (dziennikarz Cardinal). Ról zapadających w pamięć jest dużo więcej, ale nie jestem w stanie wszystkich wymienić.

okruchy2

Poruszające i głębokie kino o zabarwieniu obyczajowym. Dawno nie widziałem czegoś tak wyjątkowego i znakomitego. Jeśli ktoś uważa się za kinomana i szuka ambitnego repertuaru, „Okruchy dnia” spełnią jego wymagania.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski