Ostatnimi czasy pojawiają się produkcje historyczne, pokazujące znane postacie z epoki w inny sposób niż w podręcznikach do historii. O ile się o nich wspomina. Jak o żonie cesarza Franciszka Józefa, Elżbiecie Bawarskiej znanej też jako Sisi. Powstawały o niej filmy, choć skupiające się na początkach związku z Franzem Josefem. Troszkę inną perspektywę postanowiła przyjąć Marie Kreutzer w swoim nowym filmie „W gorsecie”.

Akcja zaczyna się, kiedy cesarzowa Elżbieta (Vicky Krieps) kończy 40 lat, czyli zgodnie z panującymi czasami, żegnaj młodości. Kobieta, za którą dwór nie przepadał, zaczyna niejako nowe rozdanie w swoim życiu. Obsesyjne dbanie o swoje ciało, rezygnacja z jedzenia, wyjazdy poza pałac, jazda konno czy odwiedzanie szpitala psychiatrycznego. Wszystko dość luźno ze sobą powiązane i niekoniecznie trzymająca się faktów historycznych, co purystów może frustrować. Cały ten ciąg scenek ma pokazać inne oblicze cesarzowej, pozbawione romantyzmu, upiększeń i makijażu. Rozumiem ten kierunek, wplecenie bardziej współczesnych piosenek do drugiej połowy XIX wieku czy kompletnie zmieniona śmierć Sisi (utopienie się ze statku zamiast śmierć z ręki anarchisty).

Choć jest parę perełek jak zasłabnięcie Sisi podczas uroczystości, wyjście cesarzowej z pokazaniem środkowego palca, ostra kłótnia podczas kolacji z Franciszkiem Józefem czy sceny, gdzie Elżbieta jest sfilmowana (te chwile są czarno-białe i pozbawione dźwięku). Tylko, że te scenki oraz skokowa narracja nie pozwalają za bardzo się zaangażować. Te wszystkie momenty nie chcą w żaden sposób połączyć się w coś, co można nazwać scenariuszem. Przewija się masa postaci i znika, przez co miałem problem z połapaniem się kto jest kim, jakie są relacje oraz o czym w ogóle rozmawiają. Czułem się jakbym był kosmitą, nie rozumiejącym ani języka, ani obyczajów. Jeśli nie wiecie zbyt wiele o czasach Austro-Węgier, nawet się do tego filmu nie zbliżajcie, bo będziecie wiedzieć jeszcze mniej.

Nie pomaga tutaj ani aktorstwo (choć Vicky Krieps absolutnie dwoi się i troi), ani techniczny poziom czy warstwa scenograficzno-kostiumowa. „W gorsecie” było dla mnie zbyt hermetyczne, by móc się zaangażować emocjonalnie. Ani to feministyczny manifest walki z konwenansami, ani trzymający się faktów portret władczyni. Coś tu się zagubiło w trakcie realizacji.
6/10
Radosław Ostrowski


